chris

#21 fiut na plecach,butem w recepcję, wojna w Maku, porwanie w Mexico czyli moje odjechane tripy z uczniami vol.II XD

#21 fiut na plecach,butem w recepcję, wojna w Maku, porwanie w Mexico czyli moje odjechane tripy z uczniami vol.II XD

Jedną z naszych ulubionych zabaw na tripach jest ‘wojna w Maku’ Na czym polega? A już piszę. Najbardziej epicka miała miejsce w roku 2014 w jednym z Maków przy Oxford Street w Londonie, na dolnym poziomie, w piwnicy.  Była z nami lektorka Marcelina i myślę, że do dziś tę epic battle pamięta. Albo nie chce pamiętać… 😛 A było to tak.

Siedzieliśmy sobie spokojnie zajadając zdrowe sałatki, wegańskie burgery, domowe eko ziemniaczki i popijając wodą mineralną, gdy nagle jednemu gościowi z dość dużej grupy francuzów wysypał się lód na podłogę. Długo nie trzeba było czekać na pomysł wykorzystania tego lodu. Nie wiem, czy to ja pierwszy go podniosłem, czy ktoś inny z teamu…. No dobra. To ja. 😛 No więc podnoszę kilka kostek lodu i dyskretnie rzucam jedną z nich w przypadkowego klienta restauracji. Obserwowanie jego reakcji – bezcenne. 😀 Po chwili dostaje drugi pocisk. Nie wie, skąd. Po kilku sekundach do zabawy włączają się inni. Lodowe pociski fruwają w lewo i w prawo, po całej sali. Zaczęła się wojna polsko-francuska, której nie powstydziłby się sam Napoleon. Najfajniej jest, jak kostka lodu wpadnie za dekolt bluzki jakiejś dziewczynie i trafi w jej cycki. Chyba, że nie ma. Albo ma takie małe, że kostka lodu szuka i szuka i nie może niczego zlokalizować. XD 😉  Po jakimś czasie, niestety, kończy się amunicja. Strona francuska sama wpada na pomysł, że pociski nie muszą być lodowe. Zaczynają latać frytki. Kończą się frytki. Kawałki fisz burgera. Hamburgera. Sałata. Pojemniki z majonezem i keczupem. Wszystko lata we wszystkich kierunkach. Miny przypadkowych klientów – nie do opisania, więc nie próbuję. Ubaw zabawa śmiech uczestników – podwójnie bezcenny i nie do opisania! W pewnym momencie wstaje Marcelina:

– Dobra, wystarczy, wychodzę! – rzuca lekko oburzona i zdegustowana. – Nie rozumiem, dlaczego nikt tu nikomu nie zwraca uwagi…? W Polsce to by nie przeszło…

– Bo tu jest Londyn… – odpowiadamy.

No dobra, nasza epic battle zaczyna przybierać naprawdę niebezpieczny obrót. Wybiegam z maka w obawie przed ochroną, której i tak albo nie ma, albo mają wszystko w dupie, albo świetnie się bawią obserwując nas na monitorach komputerów – w końcu nie co dzień trafia się chłopakom rozrywka takiego kalibru! XD wybiegam na Oxford Street i próbuję uspokoić roztrzęsioną Marcelinę. 😛 Może potrzebuje lekarza? Ambulans? Szybka wizyta u terapeuty? Herba z melisy? Browar…? XD

Innym razem, w Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud’s, zostałem zatrzymany przez ochronę już po kilku pierwszych minutach. Kurde, tyle lat jeżdżę do Londynu, jest mi on jako drugi dom, a nigdy wcześniej mnie tam nie zatrzymano… Powód? No już piszę. Wchodzimy do Chamber of Horror, taki tunel strachu. No i jak co roku, krzyczę i tupie w blaszaną podłogę, aby wzmocnić nieco efekty tego fajnego miejsca. Jakaś typiara w stroju czarownicy mnie upomina. Luz. Za rogiem znowu trochę straszę. Drugie upomnienie i po chwili już ktoś drze mordę:

– Czy pan zna te osoby? – pyta mnie ochroniarz.

– Nie , kurna w dupę, tak sobie tu przyjechałem turystycznie, żeby przypadkowe obce osoby postraszyć, bo nie mam nic innego w domu do roboty! – powiedziałem w myślach, bo byłem trochę zbyt przestraszony sytuacją, by powiedzieć to głośno. W końcu to jest jedno z mym ulubionych miejsc w Londynie i nie chciałbym dostać dożywotniego bana na wstęp… :/

– Tak, to moi uczniowie. – odrzekłem uprzejmie.

– Proszę za mną. – usłyszałem komendę bardzo oficjalnym, wręcz żołnierskim głosem (znam ten głos z filmów, nie żebym kiedyś był w armii czy coś takiego…) 😛

Pierwszy ochroniarz zaprowadził mnie do wyjścia i przekazał kolejnemu, normalnie jak w więzieniu, wiecie: gdy prowadzą adwokata do oskarżonego i otwierają kluczem jedną bramę, zamykając tę poprzednią za sobą itd. Dokładnie tak to wyglądało i tak też się czułem. Zostałem przekazany kolejnemu ochroniarzowi, który z kolei zaprowadził mnie do małego pomieszczenia i kazał czekać.

– Proszę tu zostać. Za chwilę przyjdzie kierownik obiektu i wytłumaczy panu na czym polega naruszenie przez pana zasad Madam Tussaud’s.

Kurde mole, czułem się, jakbym czekał na wyrok. Normalnie wplątali mnie w jakiś thriller i ten dreszczyk emocji tym razem, w realu, nie był aż tak przyjemny. Nie no serio, przyznaję, trochę się denerwowałem.

Gdy przyszedł kierownik, zapytałem tak, jak pyta skazaniec przed wykonaniem wyroku:

– Czy mogę wykonać jeden telefon? Muszę poinformować moich uczniów, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Jestem ich opiekunem i zapewne teraz się martwią (wiedziałem jednak, że był z nimi drugi opiekun…)

– Oczywiście. Proszę za mną, zaprowadzę pana do miejsca, z którego może pan zadzwonić. – odrzekł. Kurde, dlaczego nie stąd? Co tu się kurna dzieje? Bez przesady, nie zrobiłem przecież niż aż tak poważnego… potem okazało się, że chodziło mu o wskazanie miejsca z lepszym zasięgiem. Uff… 😉

– Czy zdaje pan sobie sprawę, iż złamał regulamin tego obiektu? – zaczął przesłuchanie ‘agent śledczy’.

– Yyyyy… no tak nie do końca…. –wymamrotałem – ja tylko …

– Nie jest pan tutaj zatrudniony w celu straszenia naszych klientów. Od tego są zatrudnieni aktorzy.

– No tak… wiem …ale ja tu już tyle lat przyjeżdżam i zawsze tak robiłem i nigdy nikt mnie nie zatrzymał… – tłumaczę.

– To nieistotne. Złamał pan regulamin. Powinien zostać pan usunięty z obiektu. – dorzuca koleś policyjnym tonem.

– No ok., przepraszam… ja naprawdę nie sądziłem, że… dobra, rozumiem. Obiecuję, że to się już więcej nie powtórzy. Gdybym naprawdę wiedział, że nie wolno, nie zrobiłbym tego, jestem przecież poważnym opiekunem – słowa leciały jak te pociski lodowe w maku na Oxford Street. Ale nie było zabawy.  😛

Coś tam jeszcze pomruczał jeden z drugim. Chciałem dalej dyskutować ale udało mi się powstrzymać, bo serio bałem się otrzymania zakazu wstępu do tego obiektu. Przeprosiłem raz jeszcze i zostałem odprowadzony tajemnym tunelem do mojej grupy. Nie mam bana, niedługo wbijam tam znowu. Czy będę znowu straszyć…? Hmmmm…. Who knows…? 😛

Inny dzień, inny trip. London, maj law. <3 Maritime Museum czyli Muzeum Morskie. Na pierwszym piętrze jest taka duuuuuża dziura w podłodze, pod którą jest informacja. No i nasz Maksiu wpadł na przezajebisty pomysł, by zabrać buta Martynie chyba i …rzucić go dokładnie przez tę dziurę. Gdzie wylądował bucik? A no tak, centralnie przed biurkiem informacji. Śmignął kilka milimetrów od twarzy kierowniczki zmiany. Czaicie? Stoisz sobie obserwując turystów, udzielając im info a tu nagle z góry – jebs! But leci. Najk jakiś czy Ribok. (w tym momencie z głośników przy recepcji rozbrzmiewa hicior zespołu Corona: ‘Is it a Ribok Or a Najk, ooo…?’ XD ) No mogł jej złamać nochal, otrzeć skórę na warach, policzkach, brodzie. No w najlepszym wypadku tylko zedrzeć mejkap, który sobie rano nawaliła na fejs, żeby ładniej wyglądać i mniej ludzi przestraszyć. 😛 Anyway, wkurzyła się jak nic no i miała prawo. Przepraszałem, wyjaśniałem, tłumaczyłem, przepraszałem, prosiłem, błagałem – nic. Kraina kurwa Lodu.  Królowa Śniegu. Czarownica Jadis z Narni. No jakby serio serca nie miała i była jednym z eksponatów muzeum, w którym pracuje.

– Powinnam zadzwonić na policję – rzuca szorstko.

– No weź kobieto się uspokój i wyluzuj. – mówię w myślach.  – Może ma okres akurat dzisiaj i zapomniała podpaski – myślę dalej.

– Bardzo się spieszymy, bo za chwilę zamkną nam Południk Zerowy – tłumaczę dalej. – Proszę, niech pani odda tego buta mojemu uczniowi.

– On musi przeprosić – mówi Jadis.

– Dobrze, nie ma sprawy – potwierdzam i wołam Maxa. Tłumaczę mu, że ma się teraz postarać najlepiej jak tylko potrafi i pokazać pokorę i skruchę, bo Królowa Śniegu nie odda nam buta i zadzwoni na policję.

– I’m sorry – mówi Max.

– Wystarczy? – pytam tę z Narni.

– Nie, on w ogóle nie wie, co to znaczy przeprosić. On cały czas trzyma ręce w kieszeniach…!

– Ja pierdolę, czy ona na serio istnieje…? – pytam siebie samego. 😛

– Max, wyjmij te cholerne ręce z kieszeni, nie uśmiechaj się i przeproś jeszcze raz tę wariatkę – mówię mu po polsku wierząc, że typiara nie zna polskiego i jej dziadek nie był Polakiem a babka uchodźcem z Polski.

-I’m sorry… – mówi ponownie Max, najpokorniej, jak tylko potrafi.

Królowa Śniegu mamrocze jeszcze przez dwieście trzydzieści siedem sekund, oddaje buta, nazywa nas bardzo niegrzecznymi i chamskimi ludźmi a my przepraszając lecimy na zewnątrz. Kilka słów do Maxa i na maxa spóźnieni pędzimy z maksymalną prędkością do południka. Zero relaksu… 😛 Maritime Museum – we love you! <3

Innym razem z innym teamem jechaliśmy z San Diego do Meksyku. Autobusem pełnym meksykańców. Był klimat. Gorzej, jak ten autobus się zatrzymał i po hiszpańsku kazali nam wysiadać i przesiąść się do innego autobusu. Ja pierdzielę… wcześniej nasi znajomi amerykanie ostrzegali nas, że jest tam niebezpiecznie. Dlatego też nie pojechali z nami, lecz postanowili poczekać na nas w hostelu.

– Jak was porwą, to nie nasza wina – rzucili zupełnie poważnie, bez procenta żartu.

Dojechaliśmy. Wychodzimy z budynku, który stanowi granicę amerykańsko-meksykańską i pytamy policjanta o postój taksówek.

– Czy mogę zobaczyć wasze paszporty? W jaki sposób przekroczyliście granicę? – pyta.

– No wysiedliśmy z autobusu i przyszliśmy tutaj. – wyjaśniamy.

– Bez odprawy paszportowej…??? – pyta zdziwiony.

– No… chyba tak… nikt o nic nie pytał.

– A więc jesteście na terenie Meksyku nielegalnie – odpowiedział i nie wyglądał na gościa w dobrym humorze. No tak. Pewnie zaraz nas wszystkich aresztują, skują w kajdanki a potem zabiorą do jakiegoś meksykańskiego więzienia, w którym będą nas przetrzymywać w celach bez okien, karmić suchym chlebem (albo starą pizzą meksykańską bez fasoli) i wodą aż w końcu nas zastrzelą… :/

– Ale my nie wiedzieliśmy, przepraszamy…

– No dobra, dobra. Idźcie już. Taksówki stoją po lewej stronie.

Serio? Tak po prostu? Tak na lajcie? Nie do pojęcia u nas w Europie, w naszej ukochanej Unii… 😛

Pytamy o taxi do centrum Tijuany. Dogadujemy się, jest deal. Proszę tylko, byśmy jechali wszyscy razem, bo trochę sram w gacie. OK., chyba ogarnęli, choć nikt nie mówi po angielsku. Ruszamy. Trzy taksówki. Jedna jedzie prosto, druga skręca w prawo, trzecia w lewo. Ja pierdolę!

– Hey, hey, dokąd jedziemy? Gdzie są moi przyjaciele? Friends? Amigos? – pytam wcale nie rozbawiony.

Szofer coś tam bredzi ale nikt go nie rozumie.

– Lech Walesa, Poland, John Paul II! – rzuca śmiejąc się na głos. 😀

Very funny. Nam wcale nie jest do śmiechu ale koleś najwyraźniej dobrze się bawi. Wozi nas po mieście i pokazuje różne pomniki i zapewne ciekawe miejsca. Drżę ze strachu. Pytam znowu:

– Gdzie są moi przyjaciele? Friends? Amigos?

On znowu coś tam po hiszpańsku pierdzieli. Co dwudzieste słowo po angielsku. Ni cholery nikt nic nie rozumie.

– Patrick, uczyles się hiszpańskiego, co on mówi? – rzucam.

– Yyyy…ja nic z tego nie rozumiem – odpowiada.

Po około piętnastu minutach z pełnymi gaciami dojeżdżamy chyba do centrum. Taxi staje. Za moment dojeżdża do nas druga taksówka. Potem trzecia. Krzyczę z radości na widok naszych. Aaaaaaaaaa….!!! 😀 Nie no spoko, fajnie się chłopaki z Meksyku zabawili…

Idziemy sobie ulicą. Jakiś koleś nas zaczepia i mówi, że ma na piętrze restaurację i że da nam dobrą cenę na śniadanie. Ulegamy. Specjalnie dla nas otwiera szybciej. Rozstawia stoły. Przygotowuje jakieś lokalne potrawy z jajek i przypraw meksykańskich. Jest wi-fi więc spoko.

– Co chcecie do picia? – pyta.

– Tequilę! – rzucamy jednogłośnie (jako, że wszyscy byli pełnoletni)

– Tequilę na śniadanie…? – upewnia się nasz Amigo.

– Tak! – krzyczymy radośnie.

To było chyba najlepsze śniadanie, jakie jadłem w życiu. Przywlókł głośnik. Zapodał dobrą muzę. Nakrył do stołu. Dał hasło do wi-fi. Podał schłodzoną  Tequilę z cytrynami, limonkami i solą. Potem jedzonko. Gorące słońce prażyło nasze ciała a my jak bogowie upajaliśmy się tym odjazdowym porankiem. Jedynym spędzonym na ziemi meksykańskiej. 😉 Niestety, trzeba było wracać. Po drodze wpadliśmy jeszcze do sklepu z suwenirami, gdzie sprzedawca poczęstował nas domowej roboty Tequilą. No i po fajki. Były tak tanie, że wzięliśmy po kilka paczek. 😛 Na granicy staliśmy ze trzy godziny. Autobus jechał z taka prędkością, że mogliśmy z niego wychodzić, wchodzić do sklepów i kupować napoje, lody, czipsy. Albo zajarać szluga, jak ktoś chciał. Nasi amerykańscy przyjaciele wkurzyli się na nas strasznie i nie chcieli uwierzyć, że spóźnienie nie było wynikiem naszej złej woli, lecz sytuacją na przejściu granicznym. Trzeba tu dodać, że już dość byli wkurzeni faktem, iż niechcący obudziłem ich o drugiej w nocy grając na hostelowym pianinie ‘Strangers In The Night’ Sinatry; (och, jakże wymowny to utwór, dopiero teraz sobie to uświadomiłem…!) Przez to spóźniliśmy się do Las Vegas… ale kurna chyba było warto! 😀

Z kolei w Philadelphii postanowiliśmy odwiedzić Muzeum Sztuki. Ogólnie dość drogie ale wyczytałem w necie, że w pierwszą niedzielę miesiąca jest za free. No więc tak zaplanowałem trip, żeby tam być właśnie tego dnia. Tzn oni nazywają to, że nie za darmo ale za wolny datek. No więc, jako że naprawdę nasz budżet był bardzo niski, pomyślałem, że dam im dolca i że nas wpuszczą. Podchodzę więc do kasy, mówię, że jesteśmy grupą, że z Polski sranie w banie itepe.

– Jaką kwotę chciałby pan przeznaczyć jako datek na nasze muzem? – pyta babka w kasie.

– Jednego dolara – odpowiadam lekko zawstydzony i zaczynam wyjmować drobniaki z kieszeni.

Babka wywaliła gały na wierzch i pyta głosem zdziwionym, jakbym właśnie jej powiedział, że jestem prezydentem USA. Albo, że ma ładne cycki. Którakolwiek opcja była dla niej bardziej nieprawdopodobna.

– …ten datek jest za pana czy za całą grupę…? – pyta wciąż nie dowierzając.

-… yyy… za … całą… moją… grupę (czyli dwanaście osób) – wymamrotałem.

Szczęka opadła jej poniżej cycków ale zaczęła przygotowywać dla nas bilety oraz ulotki, regulamin i jakieś tam opaski na rękę. Trochę to trwało. Zrobiło mi się głupio za tego dolara ale w końcu co kurde – chyba kraj amerykański stać na wpuszczenie grupy Polaków do muzeum. I to muzeum sztuki. Bo my Polacy kochamy sztukę. Szczególnie, gdy jest za darmo. XD 😛

Gdy jesteśmy w Londynie (w sumie, gdzie indziej też ale Londyn to jest zawsze Londyn. Po angielsku London jakby co), i wracamy zmęczeni do hostelu przy Harrow Road 639, jakoś wszystkim mija zmęczenie. I zamiast uderzyć w kimę i odpocząć, bo nazajutrz (och, jakie ładne to słowo!) trzeba wstać skoro świt (też ładne…),  siedzimy do późna i robimy różne fajne rzeczy. Na przykład oglądamy z Tomkiem w necie odcinki ‘Blok Ekipy’, robimy sobie quizy osobowościowe (‘Jaką postacią z Króla Lwa jesteś?’), gramy w karty, gramy w futbol na korytarzu (ważne, by nie zbić lampy), kolędujemy po pokojach żebrząc o jedzenie. Albo słuchamy z Maxem Christmas Hits (to nic, że jest lato…) 😛 No i nocą zaczynają się pranki. Na przykład ściemnienie na recepcji, zdobycie klucza do mojego pokoju, włamanie się do niego w środku nocy i narysowanie mi fiuta na twarzy lub przyklejenie jakiejś kartki z napisem.

Śpię sobie smacznie w łóżku pokoju nr 302, prawie tak smacznie jak fasolka po brazylijsku z restauracji Elohim prowadzonej przez Edgiego, Patricie i ich mamę (jak będziecie kiedyś w Hostelu 639, polecam. Na parterze.) i nagle w środku nocy się budzę. A raczej budzi mnie nagłe oślepiające światło.

– Idź w stronę światła – usłyszałem głos mojej podświadomości.

– Czy to już? – pytam się tej podświadomości. – Czy już nadszedł na mnie czas? Chyba nie jestem jeszcze gotowy by zostawić moje ziemskie życie – dodaję.

Lecz zamiast świętego Piotra, Marii Magdaleny, Matki Teresy i mojej świętej (pamięci) babci przy bramie niebios, oczom mym ukazuje się Tomek. Jak ten mały skurczybyk zdobył klucz od mojego pokoju?! Wystraszony moją pobudką uciekł po to, by wrócić później w nocy i przykleić mi kartkę z kutasem na twarzy i takiego samego kutasa namalować na drzwiach pastą do zębów. 😀

Innym razem, gdy nie chciałem mu oddać telefonu, też w środku nocy, gdy już równie smacznie spałem, poszedł na recepcję, naściemniał coś że się źle czuje i potrzebuje pilnego kontaktu ze swoim opiekunem. I ładuje mi się nagle do pokoju Tomek z jakimś czarnoskórym ochroniarzem.

– Przepraszam, że pana budzę, ale ten chłopak powiedział, że pan jest jego opiekunem i że musi z panem porozmawiać – tłumaczył się w tej głupiej i niezręcznej sytuacji koleś.

– Kur*a mać, dlaczego człowieku budzisz mnie w środku nocy! – pomyślałem. – Zabiję tego fiuta Tomka! – pomyślałem. – OK., nie ma sprawy, nic się nie stało – powiedziałem. – Dziękuję panu za pomoc. – uśmiechnąłem się przez zaciśnięte śpiące zęby. 😛

Chyba najbardziej epickim i odjechanym prankiem było oblanie mnie, również w środku nocy, mieszanką jogurtu, mleka, śmietany i sam do końca nie wiem czego kurna jeszcze… 😛  a potem podpalenie mi palców od stóp (sic!)  i … narysowanie fiuta na plecach keczupem. Udział wzięli Tomek, Max i Julia. Uknuli spisek z Marcinem, drugim opiekunem, aby wpuścił ich w nocy do pokoju. XD  W sumie nie było to łatwe, bo najpierw musieli go obudzić a on bardzo lubi spać. Potem zachować powagę i ciszę – też nie łatwe. Pamiętam, że jak wyskoczyłem z tego łóżka, zacząłem się wydzierać jak debil. Potem, cały usyfiony jak kibel po imprezie, na której komuś zachciało się rzygać i nie zdążył do sedesu, wpadłem pod prysznic. Słysząc, że oprawcy jeszcze znajdują się w pokoju (prysznice są tam w pokojach), wziąłem do ręki słuchawkę prysznicową i zacząłem oblewać ich wszystkich wodą. Nic nie widząc, lałem na oślep. Potem okazało się, że większość wody poleciała na moje rzeczy, w tym laptopa i wkurzyłem się sam na siebie. 😛

Do tradycji Hello Travel należy już też rzucanie torebkami z keczupem z drugiego piętra na przejeżdżające pojazdy. Czasem trafi się, że ktoś się zatrzyma… Pamiętam, gdy Paweł z Ignacym dostali karę od recepcji: zamieść cały odcinek ulicy jako nauczkę. Nie zdążyli wziąć do rąk mioteł, bo przejechała obok hostelu taka wielka maszyna do czyszczenia ulic i konkretnie całą ulicę wyczyściła. I z nauczki klops… 😛

Gdy odbywa się ‘apple battle’ czyli nocne rzucanie w siebie jabłkiem tak długo, aż jabłko samo zniknie, obowiązuje zasada: nie budzimy sąsiadów zza ścian (zwykle naszymi sąsiadami są …ludzie z naszego teamu) oraz zasada nie przywoływania ochrony hałasem. A jak już się zdarzy, że wpadną, bo jakiś banan ich zawiadomił, wszyscy w ciągu sekundy udajemy, że twardo śpimy. Zwlekam się z zamkniętymi oczami na w pół żywy do drzwi i zdziwionym głosem pytam:

– Ale o co chodzi…? My tu spokojnie śpimy. Może chodzi o inne piętro…?

Gdy tylko ochroniarz odejdzie nieco, wybuchamy śmiechem i … zabawa trwa nadal. No i tak aż wszyscy zasną. XD  Nie wiem jak to działa, ale rano wszyscy zawsze mamy wystarczająco energii, by w podobny niesamowity sposób przeżyć kolejny dzień.

c d n

😛

You Might Also Like

Komentarze

DSCN6686

#20 school w wakacje czyli moje odjechane tripy z uczniami vol.I XD

DSC_0077

#22 kupa w Islandii, cycki w Dublinie, łysy w Belfaście, LGBT na granicy czyli odjazdowe tripy vol.III XD :P

Visit Us On Facebook