intro
Nie pamiętam dokładnie, czy zacząłem nie lubić szkoły przed czy dopiero po urodzeniu. I nie żebym ogólnie jej nienawidził czy coś w tym stylu; bądź co bądź, to ze szkołą właśnie związanych jest tysiące ekscytujących historii z mojego życia. To w szkole odchodziły największe odpały, kawały i wygłupy. To tam zakochałem się po raz pierwszy po uszy i poznałem moją pierwszą dziewczynę w wieku 8 lat. To po części dzięki szkole poznałem mojego najlepszego przyjaciela, zarąbistych kumpli czy wspaniałą żonę. Myślę sobie jednak, że gdyby nie szkoła, poznałbym ich wszystkich tak czy siak tyle, że w lepszych okolicznościach, takich jak fajny koncert, imprezka czy wyjście do kina. Szkoła może więc być całkiem spoko – jako miejsce spotkań towarzyskich przede wszystkim. Dalej, jako miejsce imprez, dyskotek, przedstawień, inscenizacji. Głównym więc powodem, dla którego może być do dupy, to system edukacji wymyślony przez jakiegoś debilnego ministra kilkaset lat temu, którego do dziś – mimo, iż społeczeństwo podobno mądrzeje z roku na rok – nikomu nie udało się ani znieść, ani nawet zmienić. Fakt, co roku coś tam udaje im się zmienić: na przykład tak zwane mądrze (no, przecież wszystko wymyślane przez ministrów czy polityków musi brzmieć mądrze i poważnie) podstawy programowe, dzięki którym co roku zmieniane są podręczniki. Albo wiek, od którego w wolnym kraju biedne dziecko zamiast jeździć na rowerze czy budować zamki z piasku, musi zarzucać na swe nie rozwinięte jeszcze plecy kilka kilogramów papieru, zrywać się z łóżka o szóstej w nocy i na w pół żywe nie ogarniając jeszcze rzeczywistości wlec się do tego okropnego szarego budynku tylko po to, by zmarnować w nim kilka cudownych godzin swojego życia. To właśnie z kumplami ze szkoły zajarałem pierwszego szluga czy wypiłem pierwszego browara. Żeby więc było jasne na samym początku – szkoła może być fajna. A byłaby w ogóle odjazdowa, gdyby nie trzeba było się w niej uczyć tych milionów głupich i nikomu nie potrzebnych do szczęścia rzeczy. Gdyby nie było w niej tej armii nieszczęśliwych, smutnych, samotnych, rozczarowanych życiem, chorych psychicznie, niewyżytych seksualnie, rozbitych wewnętrznie, niewychowanych, niewykształconych – dobra, wystarczy – pseudonauczycieli, którzy sami nie bardzo wiedzą, jak poradzić sobie ze swoim beznadziejnym życiem i jeszcze próbują mieć jakikolwiek wpływ na coś tak ogromnie cennego, tak niezwykłego i niepowtarzalnego, jak życie drugiego człowieka – w tym wypadku ucznia. Szkoła mogłaby by być fajna, gdyby jakieś 90% z tej armii zbawienia zwolnić i w końcu zacząć przeprowadzać jakąkolwiek weryfikację kandydatów na tak odpowiedzialne stanowisko, jakim jest nauczyciel. Do dziś nie przechodzi mi to przez mózg jak można zatrudniać człowieka na podstawie jakiegoś kawałka papieru zwanego dyplomem, którego zdobył w ten czy inny sposób, często ledwo zaliczając semestry, czasem dostając piątki za wykucie na pamięć dwustu stron jakichś pieprzonych bzdetów napisanych przez mniej lub bardziej stuknietego kolesia w XIX wieku a nierzadko nawet za samą obecność na wykładach profesora. Napisał potem kilkadziesiąt stron kolejnych tanich kawałków stanowiących zlepek złotych myśli pedagogów, filozofów i innych słynnych myślicieli, cytując ich w co trzeciej linijce i nazwał to pracą dyplomową napisaną pod kierunkiem profesora Bonawentury Bógwiejakiego, który swym szanownym podpisem stwierdził, że ów człowiek, skoro napisał samodzielnie tyle stron kartek A4, na pewno zasługuje na tytuł licencjata czy magistra, i że od tej pory już jest z niego spoko naukowiec. Leci potem taki typowy absolwent do jakiejś szkoły, składa podanie i CV a dyrektor tej szkoły, sam kilka lat wcześniej taką pracę popełniwszy, z podniecenia na widok tak wysokich kwalifikacji nie może złapać oddechu i oczywiście mówi:
– No, z takimi kwalifikacjami, ma pan te pracę, to zrozumiałe!
To nic, że kandydat nie ma najmniejszego pojęcia o nauczaniu, bo na przykład skończył wydział matematyczny czy chemiczny i mądre profesory nie powiedziały tam nikomu, na czym polega nauczanie dzieci i młodzieży. To nic, że sam nie ma dzieci, więc patrzy na nich jak na przybyszy z kosmosu i nie rozumie co drugiego słowa z ich języka (a oni co trzeciego z jego). To nic, że jest nieszczęśliwy, bo został skrzywdzony w dzieciństwie i za chwilę, mniej lub bardziej świadomie, zacznie mścić się za to na swoich uczniach. To nic, że jego życie seksualne nie istnieje, bo przecież zrekompensuje sobie jego brak waląc śmiałe i bezczelne teksty o zabarwieniu erotycznym podczas lekcji do dziewczyn lub, jeśli jest kryptogejem, do chłopaków. A przecież miał być wzorem i autorytetem. Wsparciem i pomocą. To nic. Co lekcję będzie pieprzył o tym, co każdy może przeczytać sobie w wikipedii nie tracąc cennego czasu młodości i nie musząc patrzeć na ponurą i nieogoloną gębę swojego nauczyciela. Trochę podyktuje, przerobi trzy rozdziały, zapowie sprawdzian, wstawi oceny i jakoś poleci. Jak wszystko będzie dobrze i będzie w miarę spoko, nie będzie aż tak źle: kto pojmie i zaakceptuje jego system pracy, da radę. No, najwyżej wykupi sobie jakąś dodatkową godzinę korków, żeby zdać. Bo przecież to nie jego wina, że 60% klasy nie rozumie nic z jego bełkotu; on musi realizować program i przygotowywać do bardzo ważnych egzaminów, które są młodym ludziom tak potrzebne, jak Królowej Anglii pianka do golenia. (no, chyba, że depiluje nogi…) Gorzej, jak za brak swojego szczęścia zacznie podświadomie obwiniać swoich uczniów. Będzie wtedy wydzwaniał z każdą pierdołą do ich rodziców: a to, że synek wyszedł z klasy w trakcie jego ekscytującej lekcji, bo zachciało mu się siku (nie, miał kurwa zeszczać się na krzesło), a to że córeczka jadła bułkę z kiełbasą i majonezem na lekcji (jak normalny człowiek jest głodny, to zwykle je. Wyjątkiem są nauczyciele) albo że znowu synek śpi na lekcjach (tato, uwierz mi, nawet ty byś nie wytrzymał!) Potem będzie, jako dobry wychowawca, śledzić profile swoich wychowanków na fejsbuku i jak tylko natknie się na jakikolwiek negatywny komentarz na temat innego nauczyciela z jego szkoły, którego może i nawet nie lubi ale to nieważne, (bo to kolega czy koleżanka z pracy, więc należy się im lojalnośc) np. ‘nauczycielka od fizy to stara zdzira’, to zrobi skrina, wydrukuje w trzech egzemplarzach, po jednym dla ‘starej zdziry’, dla dyrektora i dla siebie, i z samego rana poleci do dyrektora z sensacyjną wiadomością, czyli zachowa się jak najgorszy jebany kapuś. To nic, że to jego wychowanek, że powinien być po jego stronie, że może by zapytać dlaczego tak tej fizyczki nie lubi lub że właśnie jego rodzice się rozwodzą. To nic, że przecież można najpierw pogadać zamiast straszyć policją. On przecież jest dobrym wychowawcą, bo ma dyplom dobrej uczelni. I tak zachowaliby się prawie wszyscy jego koledzy i koleżanki po fachu. Niech żyję przyjaźń! Niech żyje edukacja, nie relacja! Niech żyje nasz wspaniały polski system oświaty!
Na szczęście, nie wszyscy są tacy. Zdarzają się nauczyciele, którzy wybrali tę pracę świadomie chcąc naprawdę dawać siebie drugiemu człowiekowi, zwanemu w tym kontekście uczniem. Niestety, zdarzają się.
-Kuba, sięgnij tak myślą do podstawówki, gimnazjum i liceum, i pomyśl, ilu takich naprawdę wspaniałych nauczycieli spotkałeś na swojej drodze? – zapytałem mojego przyjaciela, byłego ucznia.
-Hmm… – myśli Kuba – może dwóch. – odpowiedział po kilku sekundach.
Spotkać takich dwóch w ciągu dwunastu lat nauki to jest całkiem dobry wynik, nie sądzicie? Nie no ale teraz mówię serio: aż dwóch. Przecież mógł nie spotkać nikogo.