#7 ciąg dalszy wielkiej Wandy, martwy palec i w końcu gumowy wąż :P
Po wejściu do klasy poziom ciszy nie spadał. Jedyna akceptowalna przez Wandę ilość decybeli wynosiła zero. Chyba, że wyprodukowała je sama, na przykład kichnięciem czy pierdnięciem. Ooo, wtedy to była petarda! 😀 Nie trudno było odgadnąć, po co robiła sobie tyle fatygi aby się podnieść z krzesła i otworzyć tylne okno. Zawsze to samo. Gdyby otworzyła to przy jej biurku, mogłaby się artystka przeziębić. Nie, nie chodzi o to, że martwiła się o swoje zdrowie. Po prostu nie mogłaby znieść myśli, że ktoś inny poprowadzi lekcję plastyki w zastępstwie i nie daj Boże przypadkiem pokaże nam, jak może czy powinna wyglądać prawdziwa lekcja. Jak gdyby kurna bylibyśmy wszyscy debilami i nie potrafilibyśmy się domyślić.
Na środku, przed tablicą, stał zawsze wysoki stolik z tak zwaną martwą naturą. Szkoda, że nie z martwą Wandą. Oczyma wyobraźni widzieliśmy na tym stoliku kawałek jej martwej ręki, ucha albo uda. Nie no z udem to przesadziłem: stolik nie był aż taki mocny, nie wytrzymałby. Zamiast tego jakieś tandetne plastikowe jabłko, gruszka i banan na talerzyku, z którego pewnie wcześniej Wanda zjadła jakiś ogon szczura czy ślimaka na śniadanie.
Przez cały rok lekcje odbywały się według tego samego schematu: albo martwa natura, albo praca z podręcznikiem. Jedno gorsze od drugiego. Jeśli było to pierwsze, to całą lekcję musieliśmy siedzieć bez ruchu, najlepiej nie oddychając, nie kaszląc, nie smarcząc, nie dłubiąc w nosie i nie rzucając gilów z nosa w tablicę i malować te debilne owoce. Za każdym razem w innym układzie: raz jabłko w środku a raz po lewej. I tak samo z bananem i gruszką. Mówiłem Wam, że Wanda była kreatywna. Jak była książka, to praca polegała na przeczytaniu tematu i pisemnym odpowiadaniu na pytania, które były napisane pod nim. Nikt nigdy tego nie czytał. Nigdy. Ale sprawdzała, czy miałeś napisane. Co nasza gwiazda malarstwa robiła w tym czasie? Ano za biurkiem miała swój kantorek, w którym znajdowały się półki pełne rysunków uczniów. Bo ona nigdy nie oddawała zebranych rysunków. Podobno oddawała je potem na makulaturę a za zarobiony hajs kupowała sobie pączki i maślankę. Lepsze to niż tanie jabole. Taki miała pomysł na biznes, wcale nie głupi, co nie? No i jak siedziała, czasem większość lekcji, w tym kantorku, układając te rysunki w równe pliki i związując je sznurkiem, co chwilę rzucała do klasy, czyli do nas, teksty w stylu:
– Ja cię dobrze słyszę, Ostrowski! Czy ty myślisz, że ja jestem taka głupia?! – darła mordę. Ale na serio darła. Nie tam żeby szeptem czy normalnym głosem. Po prostu darła ryja! Mógłbym w tym miejscu napisać coś w stylu: ‘wrzasnęła’, ‘krzyknęła’ czy nie wiem, ‘ryknęła’. Ale uwierzcie mi, nie mogę. Bo to nie oddałoby istoty tego zjawiska, nie pokazało Wam jej takiej, jaką była. Byłoby to więc zwykłym kłamstwem, zatajeniem prawdy. A mnie moi przyjaciele mogliby nazwać eufemistyczną świnią. Więc powtarzam: ‘darła ryja. A że siedziałem w pierwszym rzędzie (bo ławki stały w rzędach – i dzięki Bogu, było choć trochę przytulniej w tej sali tortur…), dostawałem bólu głowy a mój mózg, jeszcze dopiero przecież się rozwijający (wiem, wiem, niewiarygodne…) dostawał prawdziwych elektrowstrząsów i unikalnych doznań audio.
No i teraz najlepsze. Osoby o słabych nerwach niech w tym momencie przestaną czytać i pójdą zrobić sobie herbatę. Najlepiej melisę. Albo kawę. I mówię serio, bo nie chcę tu teraz kogoś przestraszyć czy coś. To jak? Idziecie na herbatkę? Musicie podjąć decyzję do następnej linijki. Raz, dwa, trzy. Jesteście w następnej linijce, w której napiszę, co nasza uzdolniona plastyczka robiła, gdy wpadła w furię. Albo w następnym akapicie. Ostatnia szansa na wycofanie się.
Wiecie już, że darciem ryja normalnie i naturalnie reagowała na każdy hałas, szurnięcie krzesłem, rozmowę, czyli na zwyczajne elementy życia klasowego. Jeśli jednak ktoś odważył się zignorować jej ‘prośbę’ i zamienił z kimś więcej niż dwa słowa, wtedy wpadała w furię i zaczynała od:
– Ja ci zaraz pokażę, gówniarzu jeden! Myślisz, że ja jestem głucha?
– Tak, właśnie. Głucha, głupia i masz udo, jak Kolumna Zygmunta! – odpowiadali wszyscy w myślach.
Po czym udawała się do kantorka po …gumowy wąż. Miał jakieś dwadzieścia pięć centymetrów długości. No, przesadziłem. Może dwadzieścia cztery na maxa. I jak każdy gumowy wąż, zrobiony był z gumy. Chyba był żółty: prawdopodobnie dobrała go pod kolor swoich zębów. Po kilku sekundach wracała z wężem, najpierw trzasnęła nim o swoje biurko w celu wzbudzenia powszechnego respektu i zamiany ciszy absolutnej w ciszę fucking absolutną. Potem podchodziła do ławki winowajcy i mówiła:
– Ty, no już, kładź rękę na biurko! Ale już!
Po czym trzaskała tym swoim gumowym przyjacielem w ławkę tak, że na pewno było go słychać na boisku. Nie wiem, czy faktycznie miała zamiar trafić kogoś w rękę, czy tylko postraszyć (jakby sama jej twarz nie wystarczyła…) Wiem tylko, że każdy zawsze zdążył swoją rękę wcześniej zabrać, co doprowadzało ją do jeszcze większej furii, bo wychodziła na idiotkę i zwykłego leszcza, który nie potrafi trafić ucznia w rękę. Potem, aby się uspokoić, pakowała swój duży tyłek do swojego kantorka i układała dalej swoje skonfiskowane rysunki.
Pewnego dnia ułożyłem nawet o mojej ukochanej pani od plastyki wiersz lub raczej piosenkę, do melodii ‘Prząśniczki’ Stanisława Moniuszki:
‘W okrutnej czternastce,
Zombisko się toczy,
Głupcy mówią o niej,
Że ma ładne oczy.
Kaczki za wodą, gęsi za wodą,
Uciekaj Wanduchna,
Bo cię pobodą!
Ja ci buzi nie dam,
On ci buzi nie da!
Zbieraj no pieniążki,
Bo rysunków nie da!’
Możecie wierzyć lub nie, ale odtworzyłem ten tekst teraz z pamięci po przeszło dwudziestu latach! Niezły ślad w moim mózgu pozostawiła, no nie? Pamiętam, że pokazałem go polonistce Wiolecie, którą bardzo lubiłem i która była super. I wiedziałem, że nie poleci z tym ani do niej, ani do dyrektora. Przeczytała, roześmiała się. Znaczy, że się jej podobało. 😀
Największym paradoksem było to, że to miała być lekcja sztuki: nauka wrażliwości, kreatywności, twórczości. Czego nas ta kobieta nauczyła? Hmmm… Niech pomyślę…
…
…
…
…
myślę…
…
…
wciąż myślę…
…
…
…
no staram się…
…
…
ale…
ni ch*ja…
…
nic
Gdy rozmawiam z kumplami z klasy, mówią mi, że gdy spotykają ją na ulicy, dostają gęsiej skórki. Albo dreszczy. Albo zalewają się potem. Macie takich nauczycieli na widok których przechodzicie na drugą stronę ulicy? Albo szybko wyjmujecie komórkę i udajecie, że piszecie esemesa? Nie no mówię do tych, co już skończyli przynajmniej jedną szkołę. Najgorsze jest to, że oni się tak szczerze uśmiechają mówiąc ‘dzień dobry’ na ulicy. Dziesiątki bezimiennych, często nieszczęśliwych, może nie kochanych, może samotnych. Takich jak Wanda. Może kiedyś tam, kilka tysięcy lat świetlnych temu, w galaktyce far far awal, coś chcieli, o czymś marzyli. Chcieli zmieniać świat. Chcieli być kimś. Może malować i wystawiać swoje prace w National Gallery w Londynie? Zamiast tego skończyli w szkołach. Jeśli nawet są w miarę fajni, to i tak w większości dają oceny za prace, które uczniowie robią w domu, sami albo przy pomocy rodziców. Widzicie w tym jakiś głębszy sens…? 😛