#29 matematyczka Wiesia, toalety dla nauczycieli oraz czy matematyka powinna być obowiązkowa ( ͡° ͜ʖ ͡°)
W szkole podstawowej matematyka była spoko. Powiem nawet więcej: wydaje mi się, że ją lubiłem. Na poparcie tej tezy dodam, że chodziłem na kółko matematyczne, więc chyba nie byłbym aż tak głupi, by chodzić na kółko z przedmiotu, którego bym nie lubił. No tak przynajmniej mi się wydaje. 😛 (tzn. czasem niektórzy chodzą na różne takie tam bzdety z przedmiotów, których nie cierpią tylko dlatego, by dostać lepszą ocenę) I całkiem przyjemnie spędzało się czas na tym kółku, na którym w kółko rozwiązywaliśmy zadania. Bo niby co innego można by robić na kółku matematycznym? Chyba nie chodzić na spacery krajoznawcze w celu poznawania własnego miasta albo grać w przedstawieniach czy rozmawiać z panią nauczycielką o tym jakiego kebaba lubi najbardziej. Matma to matma, trzeba liczyć zadania i tyle. Po prostu konkret. Pamiętam, że spotykaliśmy się w tzw. harcówce, która znajdowała się w piwnicy, co dodawało tym spotkaniom tajemniczego klimatu. Było tam tylko jedno malutkie okno, więc w sali panował półmrok i było tak bardzo creepy. Nie raz czekałem, jak zza rogu wyleci jakiś zagubiony nietoperz, z sufitu spuści się (bez skojarzeń) wielki czarny pająk lub pod tablicą przeleci straszny wygłodniały szczur. Albo pani od plastyki. W sumie nie wiem, czego bardziej bym się przestraszył. Obok tej harcówki była jeszcze jedna sala ale nigdy nie widziałem jej otwartej. Podobno trzymali tam martwe ciała jakichś nauczycieli ale nie wiem, czy to prawda. Rozczarowany byłem również faktem, iż nigdy nie udało mi się w tej podziemnej i lekko przerażającej części mojej szkoły, w której notabene znajdowały się również toalety, spotkać żadnego mrożącego krew w żyłach clowna z siekierą czy wampira ociekającego świeżą krwią. No cóż, nie zawsze szkoła jest taka atrakcyjna, jak by się chciało… XD
A tak na marginesie, w temacie toalet szkolnych. Jak to jest: czy nauczyciele mają osobne czy korzystają z tych samych, co uczniowie? Wiem, że to trochę głupie pytanie ale jakoś nie mogę sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek w jakiejkolwiek szkole, spotkał jakiegoś nauczyciela w uczniowskiej toalecie. Chyba, że wpadł z kontrolą, czy nikt czasem nie jara fajek, nie siedzi z głową w muszli i nie rzyga lub nie robi innej zakazanej czy głupiej rzeczy. Na przykład nie maluje na ścianie sprejem nagiego portretu pani wychowawczyni. Lub fiuta polonisty. 😛 No trochę dziwne, przyznacie. Bo jeśli nie mają osobnych to albo wstrzymują potrzeby fizjologiczne na kilka godzin, albo załatwiają się wirtualnie, albo do jakichś tam słoików w klasach w trakcie przerw. To ostatnie wydaje mi się całkiem prawdopodobne, bo przecież klasy są w większości szkół na przerwy zamykane i nikt nie wie, co się w nich naprawdę dzieje. Ale by była beka gdyby na przykład babka od chemii zapomniała zakluczyć się od wewnątrz i poszła do sali na dwójkę. Siedzi sobie spokojnie na nocniku na środku klasy przy uchylonym oknie aby powietrze nie było nieświeże a tu nagle… HELLO! NIESPODZIANKA! Wpada dyrektorka i ledwo mogąc pozbierać myśli walcząc z mindfuckiem cedzi przez swe żółte od fajek zęby:
– Yyyy… koleżanko…co ty tu robisz WTF… jprd… ?!
Na to skonsternowana chemiczka, zażenowana do bólu i granic przyzwoitości, nie mogąc znaleźć żadnych bardziej sensownych słów wyjaśnienia w tej jakże krępującej sytuacji rzuca:
– No jak to co? Przecież widzisz, że kupę…
Ja na jej miejscu cieszyłbym się, że to tylko dyrektorka a nie na przykład cała klasa… 😀 Wiem, wiem, nie łatwo jest się cieszyć na widok dyrektorki… nawet jeśli jest spoko babka, to zawsze dyra. A z dyrektorką to trochę tak, jak z policją: niby wiesz, że pilnuje porządku i wiesz, że nic nie zrobiłeś, ale jakoś nie cieszysz się na jej widok. Nawet Peja o tym śpiewa:
„997 ten numer to kłopoty,
gdy wydarzy się incydent to pojawia się konfident”
Można by to sparafrazować zastępując ‘997’ słowem ‘dyrektorka’. Albo też ‘dyrektor’ bo płeć nie ma tu większego znaczenia. A więc, raz jeszcze przepraszam kochani i szanowni dyrektorzy, płci damskiej i męskiej, osoba dyrektora sama w sobie ma raczej negatywne skojarzenie mimo, że często jesteście zajebistymi, dobrymi i przyjaznymi istotami. Do dyrektora się zwykle wzywa, wysyła. Dyrektorem się straszy dzieci już od przedszkola. Dyrektor wymaga, sprawdza, kontroluje. Szuka konfidentów. Budzi respekt. Dyrektorowi liże się dupę aby otrzymać premię. I to nie tylko w szkole ale ogólnie w zakładach pracy. Gdy dyrektor wychodzi, od razu pracuje się bardziej na luzie. Co, może nieprawda? Jak to mówi stare wietnamskie (albo pakistańskie, nie pamiętam dobrze) przysłowie ‘gdy kota nie ma, myszy harcują’ 😉 (czy od słowa ‘harcować’ pochodzi słowo ‘harcerz’…?)
Dobra, przyznaję. To o toaletach było głupie. Podobno są osobne kibelki dla personelu ale takie pojedyncze. A co, jeśli kilku na raz zachce się siku lub coś konkretniejszego…? XD No i w sumie nie wiem dlaczego muszą mieć osobne? Korzystanie przez nauczycieli z uczniowskich toalet miałoby dużą wartość wychowawczą i ograniczyłoby wiele niepożądanych zachowań oraz incydentów takich jak na przykład znęcanie się nad słabszym czy młodszym poprzez wpakowanie jego głowy do pisuaru czy sedesu. No i ogólnie byłoby chyba bezpieczniej, nie sądzicie?
Wracając do tematu matmy. Gdy zaszczyciłem mury liceum swą wątpliwej jakości osobowością, ku memu (nie mylić z memami) zaskoczeniu, matematyka była również na liście przedmiotów obowiązkowych (szkoda, że nie zakazanych, jak np. te na lotnisku). Wynikało z tego, że będę musiał uczyć się w dalszym ciągu. Do dziś nie pojąłem dlaczego. Po jaką cholerę musiałem uczyć się tych wszystkich bzdetów, skoro wybrałem profil humanistyczny? Po co uczeń, który wie, że nie będzie miał w przyszłości nic wspólnego z Królową Nauk, musi męczyć się i marnować bezcenne godziny swego życia na zgłębianie wiedzy jak stosować wzory na logarytm iloczynu, ilorazu i potęgi o wykładniku naturalnym? Albo jak rozkładać wielomian na czynniki, jak wykonać dzielenie wielomianu przez dwumian, jak naszkicować wykres funkcji logarytmicznych lub zliczać obiekty w sytuacjach kombinatorycznych? No na c*uj to wszystko? A to tylko mały procent obowiązujących tematów. Ja rozumiem, jeśli ktoś się tym jara, niech się tego uczy. Bo jak coś cię kręci, to sprawia ci przyjemność, no nie? Przeciwnicy powiedzą, że nie wszystko w życiu musi dawać przyjemność, bo życie to nie zawsze szampan i truskawki, jak mawiała moja ukochana pani Jola z gramatyki na Uniwersytecie Gdańskim. Przeurocza była, na marginesie. <3 Tylko mnie się wydaje, że tych nieprzyjemności jest już wystarczająco dużo, więc dlaczego nauka nie miałaby być miła i przyjemna? Czyż rzeczy, które lubimy, nie wykonujemy lepiej i bardziej efektywnie? Drugi popularny kontrargument mówi, że każdy inteligentny i wykształcony człowiek powinien posiadać ogólną wiedzę z każdej dziedziny. Nie no spoko. Jeśli dla kogoś człowiek posiadający szeroką wiedzę ogólną, potrafiący konwersować o wielomianach, mitochondriach, rodzajach gleby w Polsce południowej czy dylematach egzystencjonalnych bohaterów ‘Pana Tadeusza’ jest człowiekiem bardziej wartościowym, to życzę wesołych świat i mokrego dyngusa. I jeszcze Merry kur*a Christmas! To nic, że taki ktoś jest nieszczęśliwy, bezrobotny, samotny, bezdzietny, beznadziejny… To nic, że nie może znaleźć pracy bo jest aspołeczny, ma niską samoocenę i ogólnie jest życiowo niezaradny (jest tak zwaną dupą lub pierdą) To nic, że nie jest asertywny, że brakuje mu inteligencji emocjonalnej czy po prostu radości z życia. No ale ma wiedzę, której nigdy do niczego nie wykorzystuje z wyjątkiem krzyżówek oraz raz na rok w trakcie spotkań ze znajomymi, kiedy to może zaświrować i zaimponować bo prawdopodobnie niczym innym nie jest w stanie.
Wierzę, że są ludzie, którzy gdzieś tam w jakikolwiek sposób praktycznie wykorzystują całą wiedzę zdobytą w liceum. Wierzę, choć chyba nigdy ich nie spotkałem. Wierzę, że te setki godzin ich cudownego życia w kwiecie wieku nie poszły na marne. Ale gdy tak pomyślę o moich przyjaciołach i znajomych, to kurna jakoś nie mogę nikogo takiego znaleźć. Jeśli nawet pomyślę o tej matmie (sorry, że się czepiam; równie dobrze może być fiza czy chemia czy jakikolwiek inny przedmiot) i tych, którzy byli z niej bardzo dobrzy i którzy ją nawet lubili, to albo nie mają z tym wszystkim dziś nic wspólnego, albo… są nauczycielami matematyki! Co to oznacza? Że zakuwasz to wszystko latami tylko po to, by potem przekazywać tę samą wiedzę kolejnemu pokoleniu. I tylko po to. Ot, tak po prostu. Nikt nie wie dlaczego i po co. No ale nie ma odpowiedzi na każde pytanie (choć niektórzy uczniowie sądzą, pisząc w testach, że Jezus jest odpowiedzią na każde pytanie) 😀
Tak naprawdę to nikt nie chce dla ucznia źle: ani rodzic ani nauczyciel. Wierzę, że nawet te najgorsze mendy i skurczybyki, które męczą uczniów w szkole już samą obecnością, gdzieś tam na samym dnie serca mają jeszcze resztkę miłości i że raz na jakiś czas słyszą głos swego sumienia przypominający im, że przecież jedyne, o co w tym wszystkim chodzi, to dobro ucznia. Ale ani rodzice, ani nauczyciele, nie zmienią systemu. Czy ktoś w ogóle może go zmienić? Jakiś stuknięty sinister tzn. minister? Prezydent? Papież? Królowa…?
Jako nauczyciel wymagasz wiedzy, bo to twój obowiązek. Jako rodzic wymagasz wiedzy, bo… tak cię wychowali. Bo twoi rodzice wymagali od ciebie tego samego. Albo boisz się, że twoje dziecko będzie gorsze od innych w klasie. Ono samo też się boi, bo już wpadło w to błędne koło, w tę durną pułapkę systemu. Boże, jakie to jest strasznie smutne. :/
Dla rozładowania atmosfery:
Telefon od syna:
– Mamo, byłem u dyrektora…
– Dlaczego? Co znowu wymyśliłeś? – pyta mama.
– Bawiliśmy się z kumplami szczotkami w toalecie.
Uwaga wpisana później przez nauczycielkę:
„W dniu dzisiejszym [czy tak się mówi w ogóle?] uczeń podczas przerwy przebywając w toalecie szkolnej urządził zabawę szczotką do czyszczenia toalet”
Dobrze, że dodała, że szkolnej, co nie? Bo jeszcze bym pomyślał, że w jakiejś innej. I że podczas przerwy, bo gdyby cos takiego wydarzyło się w czasie lekcji to mogłaby to być wina nauczycielki. 😛 I dobrze, że nie napisała (bo skąd niby miała wiedzieć), że zaczęło się od tego, że jeden rzucił drugiego szczotką siedząc na kiblu i trafił go w nos. No i ten drugi okazał się konfidentem pieprzonym. No, przynajmniej jako rodzic wiesz, że chłopak wesoło spędza czas w szkole i nie marnuje go tylko na jakieś tam nudne przerabianie podręczników… 😀 Aaa i taki morał jeszcze z tego wydarzenia: nie rzucaj szczotkami do kibla w konfidenta, bo wylądujesz u dyry.
Dobra, wracamy do Wiesławy. Z wyglądu przypominała anioła. Była mała, zgrabna i miała takie anielskie loczki. <3 Na środku twarzy wyrósł jej malutki, okrąglutki nosek, więc raczej nie mogła przybić sobie piątki z Pinokiem. I ten sympatyczny matematyczny nosek, na obliczenie powierzchni którego wzoru nikt jeszcze nie wymyślił, wcale nie powiększał się, gdy Wiesia kłamała. A zdarzało się jej, jak każdemu przecież. Choć nam, jako klasie, pewnie trochę częściej. Nieco powyżej noska znajdowały się dwie duże figury, których pole można obliczyć korzystając z cwanego wzoru πr2. No, tak w przybliżeniu ≈, bo wiecie, nie były to okręgi idealne. To znaczy, matematycznie idealne, bo tak ogólnie to były śliczne i według mnie całkiem sexy. ( ͡° ͜ʖ ͡°) Ale w tym momencie właśnie pojawia mi się taka myśl, że istnieje pewne niebezpieczeństwo w życiu matematyków, że będą oni patrzeć na wszystko w życiu tak… zbyt dokładnie, szukając idealnych długości, symetrii, boków równoległych, prostopadłych itepe. I mogą w tym wszystkim zatracić gdzieś nieregularne poczucie piękna. Ot, taka mała dygresja.
A więc wyglądała jak anioł. Brakowało jej tylko skrzydeł, które pozwoliłyby się jej unosić, gdy szła korytarzem z głową pełną pomysłów na to, kogo by tu dzisiaj zapytać. Bo lubiła pytać. Gdyby nie pytała, byłaby całkiem miła. I gdyby nie robiła prac klasowych. I gdyby tłumaczyła wszystko dwa razy tak, by każdy mógł zrozumieć. I gdyby się uśmiechała szczerze a nie szyderczo. I gdyby częściej chorowała. I uczyła innego przedmiotu. I gdyby wybrała inne studia, inny zawód. I nie pracowała w tej szkole. Najlepiej w żadnej szkole. Gdyby na przykład pracowała w punkcie ksero. Albo w laboratorium. A najlepiej w domu jako tłumacz pisemny. Wtedy byłaby całkiem spoko. Ale niestety, kiedyś tam coś jej strzeliło do głowy i postanowiła zostać nauczycielką matematyki co było jednym z największych błędów w jej życiu. Prawdopodobnie takich błędów było więcej ale nigdy nam ich nie wydradziła.
W ogóle bardzo mało o sobie mówiła. Prawie nic. Właściwie to zupełnie nic. Nie wiedzieliśmy czy ma jakiegoś męża, partnera, narzeczonego, chłopaka, kochanka. Czy ma dzieci. A jeśli tak, czy własne, czy adoptowane. Czy wolała pepsi czy colę. Czy piła herbatę z cukrem czy bez. Ile kawałków papieru używała do podcierania sobie pupci. Nie wiedzieliśmy nawet jakiej słucha muzyki. Czy Mozarta, Krzysztofa Krawczyka czy może Guns’N’Roses. Może gdy wracała do domu aby się zresetować zarzucała sobie ‘Paradise City’ volume na maxa, rozpuszczała hery i dalej machać grzywą! Taki head-banging klasyczny. A potem wskakiwała na sofę i raz-dwa! Stage-diving prosto na stojące obok fotele. To dopiero byłby widok! Nasza kochana Wieśka skacząca do Gunsów a jej loczki all around! <3 Tak w temacie życia rodzinnego: kurde, do dziś fascynuje mnie temat jakim rodzicem jest taki czy inny nauczyciel. I jakim jest mężem czy żoną. Czy jest możliwe by pedagog drący ciągle ryja i mający nieustannie o coś ból dupy był fajny w domu? Nie sądzę. Ale może się mylę. Może ‘jest możliwe’, jak mawiał Jan Paweł II. 😉 I w ogóle ciekawe jest też to, czy nauczyciel jest taki sam w szkole i w domu: czy tak samo się zachowuje, w taki sam sposób mówi, uśmiecha się? W sumie to samo dotyczy ucznia. Na ile jesteśmy sobą w domu, w szkole i w pracy? Logicznie myśląc powinniśmy być bardziej sobą w domu, w naturalnym środowisku ale przecież dla wielu ludzi to właśnie szkoła i praca jest miejscem, w którym z różnych powodów czuja się lepiej i bez większego entuzjazmu lub nawet z niechęcią wracają do domu. Bywa. Pozostaje pytanie: na ile w ogóle w życiu jesteśmy sobą i czy sami wiemy jacy jesteśmy naprawdę…? c d n