bookssss

#28 polonistka Basia, palarnia szkolna, wyrywanie do odpowiedzi, koniak, przyjaźń i śmierć vol. III [finał]

#28 polonistka Basia, palarnia szkolna, wyrywanie do odpowiedzi, koniak, przyjaźń i śmierć vol. III [finał]

Fakt, że jarała przez to polonistyczne okno nie pozostawał bez znaczenia dla palącej części naszej klasy, bowiem okno od sali nr 23 wychodziło na szatnię (i pewnie do dziś wychodzi), za którą w porze wiosenno-letniej, a może i w jesienno-zimowej, znajdowała się palarnia, zwana potocznie palarnią ‘za winklem’. No i jeśli ktoś z palących się zapomniał i wystawił nogę, dupę czy inna część ciała za winkiel, miał okazję usłyszeć głos Baśki dobiegający z drugiego piętra:

– Widzę cię, Kowalska, widzę, nie jestem ślepa!

No i przez ułamek sekundy łączyło cię coś niezwykłego z twoją wychowawczynią: oboje trzymaliście w ręku szluga wiedząc, że w sumie ani ona ani ty nie powinniście w tym momencie tego robić (nie wiadomo, kto bardziej…) #tenepickimoment

Zimą, gdy temperatura spadała jakoś poniżej minus dziesięciu czy jedenastu stopni, i zaczynało mrozić w dupę i palce, przenosiliśmy palarnię do kibla męskiego na parterze, zaraz obok szatni. Kibel ten był kultowy z wielu powodów i pełnił różne funkcje. Po pierwsze, było to miejsce spotkań ludzi z wszystkich klas i w sumie nie tylko tych palących. Jak nie miałeś z kim pogadać albo nie miałeś dokąd pójść w czasie lekcji matmy, niemca czy fizy, tu zawsze miałeś szansę kogoś spotkać i zamienić kilka słów na tematy egzystencjonalne typu: czy lepsze malborasy lajty czy czerwone, czy warto iść na matmę bez pracy domowej, dlaczego babka od gegry ma wielkie cycki i wygląda jak Yeti, czy ta ładna blondyna z IIIc ma chłopaka, czy szkoła ma w ogóle jakiś sens i po co w ogóle żyjemy…?

W polonistce Basi najbardziej nie lubiłem tego, że brała. To znaczy nie chodzi mi o to, że brała jakieś dragi typu hera koka czy hasz. Nic z tych rzeczy. No pewności to nie mam, biorąc pod uwagę fakt, że czasem zachowywała się dość dziwnie, szczególnie na pierwszej lekcji. No ale jak można normalnie wyglądać i funkcjonować o ósmej zero trzy z rana? Każdy, nawet jeśli nie bierze, wygląda jakby był na haju. 😛  Nie chodzi też o to, że brała łapówki za oceny; co to to nie. No więc wkurzające było to, że brała do odpowiedzi. Wywoływanie człowieka do odpowiedzi jest straszne samo w sobie, bo wyrywa cię z w miarę wygodnej (chodź twardo w dupę) ławki, zmusza do przyjęcia pozycji pionowej przez kilka minut, wystawienia na widok publiczny swego zdechłego z rana ciała oraz bycia w centrum uwagi całej klasy, co nie musi być przyjemne dla każdego. No spoko, jeśli jesteś śliczna, przystojny, masz zajebiste ciuchy, jesteś fejmem i w ogóle mega naj charyzmatyczną osobą, to może nawet sprawia ci to przyjemność. Może nawet postrzelają ci jakieś foty czy snapy. Może porobisz głupie miny. I porobisz z siebie durnia. Może nie musisz. No i może nawet wszystko umiesz. Wtedy jest nawet ok. a co jeśli nie? No właśnie. Nic przyjemnego, jak już kiedyś mówiłem.

No i jeszcze jakoś z trudem wielkim da się zrozumieć wyrywanie do odpowiedzi z przedmiotów takich jak matma czy fiza. No ale na polaku? Odpytywać z wiedzy zamiast pogadać, prowokować myślenie, własne wnioski, analizę itepe? Czy nie przyjemniej się rozmawia przy herbatce lub kawce na ławce zamiast na stojąco obok biurka nauczyciela czy przy tablicy…? No to po cholerę wstawać w ogóle? No i ten stres bo nigdy nie wiesz kto dziś stanie się ofiarą, na kogo dziś wściekła lwica wyszczerzy swe kły. No nie wiem, po prostu nie ogarniam na co to komu.

Nie rozumiem sensu niepotrzebnego stresowania człowieka tak, jak przewodniczka mojej grupy nie rozumiała zachowania uczestników wycieczki na wulkan Etna. Podjechaliśmy autokarem do punktu sprzedaży lokalnych alkoholi. I jak to w takich miejscach bywa, sprzedający polewają turystom odrobinę tych wysokoprocentowych pyszności aby spróbowali i zachwyceni smakiem dokonali zakupu całej butelki. Tak przynajmniej powinno to wyglądać. Chyba, że jest się Polakiem. Polak postępuję nieco inaczej. No więc zgromadziło się nas kilku wokoło tego stołu z testerami, na którym głównym specjałem była tak zwana woda ognista (czy lawa z Etny). Trunek wcale nie za mocny dla przeciętnego Polaka, bo zawierający tylko jakieś 75% alkoholu. Pijemy sobie może drugiego bezpłatnego drineczka. Podchodzi facet i pyta:

– Jaki to ma smak?

– Panie, nieważne jaki smak, ważne ile ma volumów! Zobacz pan sam, 75! – odpowiada mu inny turysta.

– A to ja też poproszę.

Gdy tylko na moment zniknęła przewodniczka, butelka poszła w ruch i raz-dwa chłopaki porozlewali całą flaszkę 0,75l. Jak się skończyła jedna, rozpracowali drugą…! Przecież aby zakupić butelkę, trzeba najpierw porządnie sprawdzić, czy warto, no nie? 😀 Nagle do naszej grupy wpada zaginiona w akcji przewodniczka:

– Halo halo, panowie, to jest tylko do spróbowania! – krzyczy –  To są tylko testery!

– No a co my robimy? – rzuca zdziwiony jeden z nas – Przecież testujemy…

Nie muszę mówić, że po powrocie do autokaru atmosfera w grupie bardzo się rozluźniła i reszta wycieczki upłynęła w dużo luźniejszym i przyjemniejszym nastroju. Nie wiem nawet, czy wszyscy wdrapali się na ten wulkan, czy nie. Ot, taka historia. 😉

Dobre było też to, że pani Barbara bez problemu łykała wszelkiego rodzaju usprawiedliwienia. A że byłem kreatywny, starałem się by były one naprawdę różnorodne co by się moja wychowawczyni zbytnio nie nudziła przy ich czytaniu. Najbardziej popularne były wizyty u dentysty. Nikt nie wpadł na to, że najczęściej przenikliwy ból zęba łapał mnie na drugiej lekcji we wtorki (lekcja niemieckiego) lub na czwartej w piątki (gegra). Nie żeby na innych lekcjach moje uzębienie nie dawało się we znaki. Po każdej wizycie otrzymywałem na piśmie informację o odbytej wizycie. Sto procent tych wizyt było niepotrzebnych. Czasem dentystka naprawdę się dziwiła:

– Gdzie cię boli? Tutaj…? No naprawdę nic tu nie widzę… – mówiła zrezygnowana.

– Ale niech pani sprawdzi dobrze, boli mnie strasznie – przekonywałem panią stomatolog.

Pół klasy miało non stop problemy z zębami. 😀 Gdyby alkohol działał na stan uzębienia tak, jak słodycze, większość szkoły byłaby już bezzębna lub posiadała sztuczna szczękę. XD Czasem wpadałem do innych lekarzy w tym samym celu. Nieważne, że nic mi nie było. Zwolnienie i tak się należało, bo przecież powinienem być w tym czasie w szkole. Najbardziej korzystne i rozsądne było udanie się do lekarza między pierwszym a dziewiątym dniem miesiąca. Jeśli dostałeś zwolnienie np. drugiego marca, to potem wystarczyło dopisać jedynkę przed dwójką i dwunastego marca nie musiałeś już ponownie iść do lekarza mając gotowe zwolnienie. Jeśli natomiast wizyta miała miejsce dwudziestego drugiego, można było żyletką wydrapać pierwszą dwójkę i robiło się z tego drugiego. Tak samo z października robiło się listopad lub grudzień. System działał tak długo, aż w zwolnieniu zrobiła się dziura od drapania. 😀 Zapytacie: dlaczego pani nie zabierała zwolnienia? Otóż nie raz próbowała cwaniurka! Ale wystarczyło wyjaśnienie, że nie mogę go pani oddać, bo muszę je jeszcze pokazać pani od biologii (bo nie uwierzy na słowo i musi je zobaczyć osobiście z mych rąk) lub cokolwiek innego. Oprócz tych lekarskich przewijały się więc zwolnienia od księdza z parafii z powodu wyjazdu na jakieś rekolekcje czy dzień modlitwy w Warszawie, Częstochowie lub Trąbkach Wielkich. Od jakiegoś nieistniejącego dyrygenta orkiestry, w której nigdy nie grałem. Od lidera grupy teatralnej, której członkiem nigdy nie byłem. Od rodziców, z powodu pogrzebu babci, która żyła jeszcze kilkadziesiąt lat po moim ukończeniu szkoły. Ważne było, by pamiętać, kto już raz umarł i by nie uśmiercić go ponownie w krótkim okresie czasu. Po roku babka zapominała o tych wszystkich pogrzebach i można było zaczynać historie od nowa. 😛 Dobrze też było być redaktorem młodzieżowej edycji Gazety Tczewskiej, bo wtedy wystarczyło zwykłe:

– Pani profesor, musimy iść zrobić bardzo ważny wywiad.

– Jaki wywiad? – pytała jakby się z choinki urwała.

– No wie pani, do gazety… – ściemnialiśmy normalnie zawodowo.

I sprawa załatwiona… XD

Jak tak sobie myślę o jakimś największym przypale z moją polonistka związanym, to przychodzi mi jeszcze na myśl jedna sytuacja. Jechaliśmy całą klasą do teatru. A co, trochę kultury zawsze się przyda takiej bandzie rozwydrzonych i niewychowanych bachorów (mów za siebie, Krystian), co nie? 😛 Nawet nie pamiętam, do jakiego jechaliśmy teatru i na jaką sztukę mimo, że naprawdę bardzo kocham teatr. Bajdełej, czy chwaliłem już się wam, że mój brat jest aktorem? I to jeszcze jakim! 😉 Jeśli nie, no to teraz mówię. Koniecznie wybierzcie się do teatru w Elblągu zobaczyć go na scenie. A może pod sceną. Ewentualnie gdzieś nad sceną uwieszonego jak Spajdermen. A jeśli już go tam nie będzie z jakiegoś powodu, zapytajcie o Mikołaja to może wam coś powiedzą.  😛

No więc teatr kocham i w sumie chyba gdybym miał teraz wybierać jakiś inny, alternatywny zawód, to chciałbym być właśnie aktorem. Tak w ogóle to zagrałem już w dwóch filmach. Takich wiecie, niedługometrażowych. Chyba nie puszczali ich w kinie i nie są znane poza Polską. No ale w domu kultury jeden leciał. LOL 😛

Jedziemy więc sobie z wesołymi minami do tego teatru całą klasą. Albo z klasą. No, klasę to my na pewno mieliśmy. A jechaliśmy takim starym gratem, chyba węgierskiej produkcji, o ile dobrze pamiętam, marki Ikarus. Takim, że drzwi zawsze były nieszczelne z powodu dość dużych szpar. I w pewnym momencie Piotr wpadł na pomysł:

– Ej, a może sobie zajaramy szluga?

– #@#$%&!? – odpowiedziałem.

– No co, usiądziemy z tyły na schodzie, dym będziemy wydmuchiwać przez szpary w drzwiach i nikt nie zauważy – namawiał Piotr.

– A co jak babka poczuje? – wyraziłem delikatny niepokój.

– Nie poczuje, bo siedzi z przodu. W razie czego szybko zjaramy i jak co powiemy, że to nie my – nie przejmował się kumpel.

Zachęceni niecodziennym wyzwaniem, dołączyli do nas Stix i Marcin. W końcu nie co dzień ciągnie się fajurkę jadąc autobusem na szkolną wycieczkę, co nie? No i koniec końców, początek początków, wypaliliśmy sobie spokojnie fajkę pokoju i nikt niczego nie zauważył. Nikt nie poczuł nawet dymu. No może loszki, które siedziały zaraz przy tych tylnych drzwiach ale nikomu nic nie wygadały. Mimo wszystko, dość zgraną klasę mieliśmy i choć może nie każdy każdego jakoś mega lubił, to nie było w niej konfidentów.

I tak mijały te szalone licealne lata. Pełne odpałów, przypałów i innych tego typu niesamowitych, niepojętych, niemożliwych logicznie i racjonalnie do zrozumienia rzeczy. Podobno dla każdego normalnego człowieka, gdy już staje się normalnym dorosłym człowiekiem, tego typu rzeczy są tylko miłym wspomnieniem. Wraca do nich czasem podczas spotkań klasowych czy przypadkowego spotkania z kumplem. U mnie, niestety, jest trochę inaczej. Mianowicie, często żyję tak, jakby nic lub tylko trochę się zmieniło. No oczywiście, jestem już dorosły (choć definicja dorosłości, jak każda prawie, może być subiektywna), mam żonę, dzieci. No mam też uczniów. I to dzięki nim często czuję się, jakbym cały czas chodził do szkoły i robił dziesiątki dziwnych rzeczy. I uwierzcie mi, ma to swoje plusy i minusy. 😛 Ale o tym może innym razem, bo wydaje mi się, że nie dokończyłem opowieści o Pani Basi.

Skończyłem więc ogólniak a dzień jego ukończenia był jednym z najszczęśliwszych i najbardziej zajebistych dni w moim życiu. W końcu! Po tylu latach! Wolność! Freedom! FUCK Y E A H! 😀 Już nikt nigdy nie będzie mnie tak męczył sprawdzianami z tematów, które miałem w dupie, które mnie totalnie nie interesowały, które mnie męczyły, jak sraczka. Już nigdy w życiu nie będę musiał słuchać bzdur żadnych matematyków, chemików, fizyków, geografów. Nie będę musiał tracić mego cennego czasu na robienie rzeczy, które do niczego mi się nie przydadzą. Nie będę musiał lizać nikomu dupy po to, by łaskawie wstawił mi dobrą ocenę, pozwolił poprawić sprawdzian czy ponownie wytłumaczył bezsensowne zadanie. Nie będę musiał debilnie uśmiechać się do ludzi tylko po to, bo tak wypada i dlatego, że jeśli się nie uśmiechnę, to może się do odbić na moim być albo nie być w szkole. Zawsze myślałem sobie o studiach:

– Kurde, jak to musi być cudownie móc uczyć się tego, co chcesz. Tego, co cię interesuje. I tylko tego. OK., może być nawet ciężko ale wiesz, że robisz to, co kochasz!

No to wyjechałem na studia. I nie będę tu teraz o nich nawijał, bo to rozdział o Baśce. Ale wiecie co? Nie wiem naprawdę jak, co i dlaczego, ale przed wyjazdem wziąłem jej adres. I zaczęliśmy do siebie pisać listy (takie wiecie papierowe, serio nie było jeszcze komórek, to znaczy były ale cholernie drogie i tylko fejmy, celebryci albo dzieci bogatych rodziców mogły sobie na nie pozwolić). I raz na jakiś czas wpadałem do niej z wizytą.

Nie raz przy kawie, herbacie lub koniaku, rozmawialiśmy o tym, dlaczego była sama.

– Wiesz, nie wyobrażam sobie chyba, żebym miała tu teraz mieszkać z jakimś chłopem – powtarzała żartobliwie.  – Ale chyba żałuję, że nie mam dzieci i jestem sama. Nie mam nawet nikogo, kto mógłby się mną zaopiekować i muszę płacić pani Teresie za robienie zakupów czy wyprowadzanie psa. (pewnego zimowego dnia poślizgnął się, spadł z balkonu z dziesiątego piętra i zginął na miejscu. Na imię miała Tika. Jej jedyny towarzysz życia. [*] R.I.P. #uważajcienapsynabalkonach)

Rozmawialiśmy też o kościele, do którego nie chciało jej się chodzić, bo trzeba było co chwilę wstawać, siadać i znowu wstawać (i musiałem jej tłumaczyć, że nikt jej z niego nie wywali, jeśli nie będzie wstawać) O różańcu, którego sensu klepania nie mogła pojąć. O jej wyglądzie, z którego nigdy nie była zadowolona i z kimkolwiek zrobiła sobie zdjęcie komentowała je słowami: ‘Spotkanie Piękna i Brzydoty’. O jej ojcu, do którego miała szacunek tak wielki, że wszyscy święci razem wzięci nie mieli z nim szans.

Mijały lata a nasza znajomość przerodziła się w pewnego rodzaju przyjaźń.

– Krystian, wiesz – zaczęła pewnego dnia, gdy wpadłem na herbatę owocową. – bardzo chciałabym mieć komputer. Mogłabym wtedy mieć kontakt ze światem, bo przecież nie mogę już wychodzić z domu. Mogłabym pisać maile i utrzymywać korespondencję ze znajomymi. Nie musiała mnie długo przekonywać. Jeden post na Naszej Klasie.

 

„Pani Basia, polonistka, nasza była wychowawczyni , jest osobą starszą, samotną i schorowaną. Jej emerytura ledwie starcza jej na opłaty, lekarstwa i bardzo skromne życie w malutkiej kawalerce. Z powodu choroby praktycznie nigdy nie wychodzi z domu ; zakupy robi jej sąsiadka, co również nie pozostaje bez śladu na i tak skromnym już jej portfelu.
Podczas moich odwiedzin wielokrotnie wspominała, iż marzy o Internecie, dzięki któremu mogłaby mieć kontakt z uczniami ( poprzez „Naszą-Klasę”) i po prostu ze światem oraz o drukarce, dzięki której możliwe byłoby drukowanie utworów literackich. Zwracam się więc z wielką prośbą do wszystkich byłych uczniów pani Basi, jak i do wszystkich ludzi dobrej woli, o wsparcie zbiórki pieniędzy na zakup komputera i drukarki oraz pomoc w finansowaniu Internetu. Gdyby każdy wpłacił jakąkolwiek sumę, bez problemu moglibyśmy sprawić wielką radość naszej byłej nauczycielce i choć w małym stopniu zmienić jej życie na lepsze!”

 

Zebrałem jej byłych uczniów i ludzi dobrej woli. Kupiliśmy jej komputer, opłaciliśmy abonament za Internet za rok z góry. Założyłem jej profil na Naszej Klasie. Nie jestem chyba w stanie znaleźć słów, by wyrazić jej wzruszenie i radość. Cieszyła się jak dziecko. Z jaką cierpliwością i zaangażowaniem uczyła się obsługi komputera, Internetu, programu pocztowego!

 

14 lutego opublikowała swój pierwszy w życiu post:

 

„Gorąco dziękuję moim byłym wychowankom i wszystkim innym za wspaniały prezent w postaci komputera. To na pewno ewenement w skali krajowej , by nauczyciel – emeryt otrzymał tak bezinteresowny dar – to najpiękniejszy moment w całym moim życiu nauczycielskim . Dzięki komputerowi nie będę tak samotna – będę mogła być w stałym kontakcie z wieloma przyjaciółmi. Szczególnie dziękuję Krystianowi za osobistą pomoc i zainteresowanie moim życiem. 

pozdrawiam wszystkich serdecznie,

Barbara”

 

– Krystian, jestem w szpitalu, złamałam nogę – usłyszałem głos w telefonie pewnego zimowego wieczoru.

– Jak to się stało? – zapytałem zaniepokojony.

– Potknęłam się w łazience – odpowiedziała pani Basia.  – Za kilka dni mam mieć operację. Przyjedziesz mnie odwiedzić? –dodała.

– Oczywiście.  – odpowiedziałem – Przyjadę w sobotę. Rano musze przeprowadzić egzaminy u mnie w szkole i wsiadam w pociąg jak tylko się skończą. W międzyczasie poprosiłem wszystkich mieszkających w Gdańsku, aby ją odwiedzili. Udało się. Znalazła się Grażyna.

Pani Basia ponownie zadzwoniła po czterech dniach:

– Wiesz, nie mogą mi przeprowadzić tej operacji, bo mam za słabe serce. Kiedy przyjedziesz? – zapytała.

– Jutro – odpowiedziałem z radością.

– Szkoda, że dopiero jutro. – powiedziała z tak przenikliwym smutkiem w głosie, że od razu wściekłem się na siebie, że ustaliłem te pieprzone egzaminy. Normalnie każdą sobotę miałem wolną a akurat teraz, gdy potrzebowałem wolnego przedpołudnia, było zajęte. I to gównianymi egzaminami, niczym ważnym. Jak sobie dziś o tym pomyślę, to dostaję dreszczy i myślę sobie, że mogłem je przecież odwołać. Z drugiej strony, usprawiedliwiając swoją postawę, powtarzam sobie, że zrobiłbym tak, gdybym tylko wiedział. Wiedział, że to tak się skończy. Że ta głupia złamana noga będzie przyczyną śmierci. Że przez tę nogę kobieta wyciągnie nogi.

– Szkoda, że dopiero jutro. – wciąż słyszę to zdanie w telefonie, choć minęło już kilka lat. Kurwa mać, dlaczego nie pojechałem od razu? Dlaczego nie rzuciłem wszystkiego i nie wsiadłem do pociągu? Tak, teraz jestem mądrzejszy. I mogę powiedzieć, że jeśli kiedykolwiek w życiu ktoś będzie mnie potrzebować, to rzucę wszystko i pojadę. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Bądź co bądź, wtedy tak nie myślałem. To była przecież tylko złamana noga. Mieli zrobić operację i wszystko. Miałem jej jeszcze tyle do powiedzenia. Miałem ją jeszcze zabrać do sanatorium pod koniec sierpnia. I do Londynu, ostatni raz w życiu. :/

Zebrałem grupę uczniów i współpracowników. Wynajęliśmy autobus, który zawiózł nas na Jej ostanie pożegnanie. Statek dopłynął do celu. Rejs ukończony. Mój kapitan odszedł. Życie jest dziwne. Nigdy nie wiesz, czy nauczyciel, którego nie lubiłeś w szkole, nie stanie się kiedyś twym przyjacielem. A jeśli chcecie trochę więcej przeczytać o mojej polonistce, sięgnijcie po moje opowiadanie pt. „Kapitanie! Mój Kapitanie!”  www.krystianostrowski.pl

 

You Might Also Like

Komentarze

x7cdil50kky-clem-onojeghuo

#27 polonistka Basia, lektury szkolne oraz szlugi w klasie vol. II

math

#29 matematyczka Wiesia, toalety dla nauczycieli oraz czy matematyka powinna być obowiązkowa ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Visit Us On Facebook