DSC_0002-001

#23 oszustwo systemu czyli czy nauka języka obcego w szkole ma sens? :P

#23 oszustwo systemu czyli czy nauka języka obcego w szkole ma sens? :P

Jeśli chodzi o sprawy dydaktyczne, materiał liceum miałem opanowany w większości zanim do niego poszedłem, jak wielu moich obecnych uczniów. Nie ma w tym nic dziwnego. Jeśli uczysz się sam porządnie (i sprawia ci to przyjemność, bo robisz to, co lubisz!), jesteś w stanie to zrobić bez większego wysiłku. No jakiś tam talent językowy tez się przyda, nie powiem. (i inteligencja językowa oraz słuch…) Wynika z tego, że praktycznie zmarnowałem setki lekcji w ogólniaku tak, jak marnują je dobrzy uczniowie, aktualni absolwenci gimnazjów. Nie no spoko, nauczysz się garści nowych słówek, bo każdy podręcznik takie zawiera. Ale czy o to chodzi? Słówek możesz uczyć się sam w domu, czytając książki, grając w gry, słuchając muzyki, oglądając ciekawe filmy; wcale nie musisz chodzić do szkoły. Nie potrzebujesz do tego żadnego nauczyciela. Naprawdę. Sam tylko nie możesz nauczyć się rozmawiać. A tego w szkole uczą najmniej. Wcale niekoniecznie z powodu beznadziejnego nauczyciela. Po prostu nie ma to czasu. Czaicie to? Nie ma czasu na naukę tego, co w języku obcym jest najważniejsze… 😛 Żarcik. Lub raczej absurd systemu edukacji. Jeśli nawet nauczyciel chciałby poświęcić na rozmowę z każdym uczniem, to wyszłoby jakieś 1,5  minuty przy klasie 25 osobowej, 2 minuty przy 20 uczniach i  – UWAGA! – aż 4 minuty przy liczebności klasy 10 uczniów! WOW! JPRD! W takim czasie na pewno można za*ebiście konkretnie opanować sztukę konwersacji w języku obcym i bez problemu dojść. (bez skojarzeń) Do poziomu biegłości językowej, of course. Można przegadać tyle tematów, że cho*era. O tym, co dla nas w życiu ważne i nieważne. Co sądzimy o problemie uchodźców, aborcji, eutanazji, karze śmierci, in vitro, in vivo, in sriwo. O tym, dlaczego prezydentowa jest brzydsza od dyrektorki szkoły, dlaczego historyczka smaruje twarz pomarańczową szminką a bibliotekarka ma du*ę większą od trzydziestotomowej encyklopedii. I jeszcze o tym, dlaczego w szkolnej stołówce podają zupę ogórkową, która zawsze wali fekaliami. I dlaczego polonistka wpada na pierwszą lekcję z kebabem w dłoni a pani z biblioteki nie goli pach i wystaje spod nich prawdziwy busz australijski. XD

Nie mówię, że jak się trafi na dobrego i fajnego anglistę, to nauka taka jest bez sensu. Może być całkiem spoko. Może z wami robić jakieś fajne tematy, piosenki, analizę scenariuszy filmowych, czytanie książek w oryginale itepe. Ale to wszystko w większości wykracza poza program. I tu jest właśnie du*a blada. Bo nawet, gdyby taki fajny anglista chciał zarażać pasją i robić naprawdę fajne rzeczy, to wiele nie może. Bo celem lekcji języka obcego w szkole NIE JEST nauka języka, lecz przygotowanie do egzaminów. No serio. Ogarnij to, jeśli jesteś rodzicem. Obudź się! Gdy twoje dziecko będzie w gimnazjum, będzie za późno…

Czytaliście kiedyś ocenę opisową z języka dziecka z klasy I-III?  Farsa, śmiech na sali i cyrk na kółkach! 😀 W większości metodą kopiuj-wklej zapodają jakieś bzdety, że uczeń w dobrym stopniu opanował struktury leksykalne czy nawet gramatyczne, że zna podstawowe zwroty (typu ‚hello’ i ‚goodbye’, które zna nawet mój pies) i że w ogóle jest juz prawie lingwistą. Ja pier*olę. Wiecie, jak to odbiera przeciętny rodzic? Że jego dziecko jest dobre lub bardzo dobre z języka, bo tak jest napisane na najważniejszym kawałku papieru, który dla niego ma wartość taką, jak dla chrześcijaniana biblia, dla Kim Kardashian dobry makijaż, dla psa kiełbasa a dla głodnego klops mielony. Świętość wielka prawie jak Matka Boska. I co robi taki rodzic? Nic. Jaki postęp robi przeciętne dziecko? Żaden. Idzie potem do IV klasy i du*a. Nagle okazuje się, że wie jak jest po angielsku ołówek, pies i do widzenia. Ja naprawdę nie wie, jak bardzo trzeba się postarać, żeby przez trzy lata nauczyć człowieka kilkunastu słów, no idea. Ale wiem też, że przy takiej liczebności klas i jednej lekcji na tydzień, po odjęciu oczywiście czasu na uspokojenie klasy, sprawdzenie obecności itepe, wiele zrobić się nie da.

Inną sprawą jest ocena z języka obcego w dalszych klasach, w tym w wymierającym a może nie istniejącym już gimnazjum czy liceum. Na pewno są gdzieś tam rzetelni angliści, którzy czasem starają się ocenić faktyczny poziom wiedzy ucznia. Niestety, zwykle ocenia się tylko drogą testową, czyli a b c d, podczas gdy nie raz możliwe są dwie odpowiedzi (ale nie ma kiedy o tym pogadać i klucz tak nie podaje) lub, jeszcze gorzej, robi kartkówki ze słówek. Nawali ci taki pasjonat języka ze 30 słów, z których w życiu użyjesz może trzy i wkuwaj. Po jasną cholerę? Nie nauczysz się, masz pałę. Mimo, że potrafisz się dogadać lub nawet mówisz już płynnie w obcym języku. Na tym debilnym papierku na koniec roku dostaniesz dwa lub trzy. I ch*j, że twoi koledzy nie potrafią sklecić zdania ale cały rok zakuwali i dostawali piątki ze słówek. Co się dzieje z motywacją do nauki takiego ucznia? Spada tak szybko, jak kilogramowy kebab z ostatniego piętra Empire State Building. Leci w dół. Może na zawsze zniechęcić ucznia do nauki języka, jeśli nie spotka nikogo, kto to powstrzyma. Serio. To jest niebezpieczne. Jak broń atomowa dla świata. Jak Rosja dla świata. Jak nagły nalot teściowej. Setki zdolnych ludzi nie mówi dziś w obcym języku z tego powodu.

Czy zdajecie sobie sprawę, że na przykład w trzeciej klasie gimnazjum czy liceum nie realizuje się już żadnego nowego materiału? Zamiast tego napier*ala się repetytorium, czyli non stop zadanie za zadaniem, nic twórczego, nic ciekawego, totalny szit. A teraz wyobraźcie sobie, że ktoś jest dobry z języka i nie potrzebuje żadnego repetytorium (przeciętnie zdolny uczeń posiada wiedzę wystarczającą do zdania egzaminu około dwa-trzy lata wcześniej) Co robi taki uczeń? MARNUJE cały rok nauki języka w szkole. Po prostu. Niektórzy nawet nie chodzą na te zajęcia, bo po jaką cho*erę? Wystarczy mieć tyle obecności, by nie było problemów z klasyfikacją i luz. Szkoda czasu. Mało tego, taki dobry uczeń nie nauczy się w szkole państwowej już niczego nowego! Jeśli więc nie chodzi na prywatne lekcje, staje w miejscu. Marnuje minimum 80 godzin lekcyjnych w roku. Niewiarygodne, co? A jednak. Można powiedzieć, że dzięki temu ma czas na zakuwanie z innych przedmiotów ale nie o to chyba w systemie edukacji chodzi. Nie widzę też powodu, dla którego miałbym zmuszać moje dziecko do chodzenia na lekcje, na których nie dość, że nie poszerza wiedzy, to po prostu marnuje czas przerabiając materiał już dawno opanowany. Serio, lepiej, by ten czas poświęciło na naukę innego przedmiotu lub nawet na puszczanie bąków na własnym łóżku. 😛 Albo na naukę tańca dla swojej świnki morskiej.

Inną sprawą, i nie bójmy się tego słowa: oszustwem systemu edukacji, jest nauka języka obcego w pierwszych latach szkoły podstawowej. Naiwny rodzic myśli: ‘skoro moje dziecko ma język w szkole, i to aż dwie (sic!)  godziny w tygodniu, to na pewno mu wystarczy. Po co wywalać w błoto pieniądze na prywatne lekcje. Za kilka lat na pewno będzie już dobrze znać ten język, nawet jeśli nie jest orłem. Och jak żal mi takich rodziców… Ministerstwo Edukacji i Óbikacji powinno wysłać do każdego rodzica osobiście list wyraźnie informujący, iż jego dziecko NIE nauczy się mówić w języku obcym po sześciu latach podstawówki. I jeszcze przeprosić i za przeproszeniem pocałować rodzica w du*ę. Bo jak można tak oszukiwać? Pojęcie edukacji z samej genezy powinno edukować i uczyć prawdomówności, co nie? A tu proszę, dzień dobry – największa ściema ever. Do tego dochodzą zwolnienia lekarskie oraz częste ciąże i urlopy macierzyńskie, czyli w sumie wychodzi dużo mniej godzin, niż być powinno, czyli jeśli na starcie jest za mało to sami wyciągnijcie wnioski. BTW, zauważyliście, że anglistki jakoś nieprzeciętnie często zachodzą w ciążę…? No serio, dużo częściej niż na przykład matematyczki czy fizyczki. Nie żebym miał coś do zachodzenia w ciążę czy coś. Nie wiem jak to jest, nigdy w ciąży nie byłem i raczej nie będę. Ale moja żona była i to nie raz i chyba mówiła, że było całkiem spoko. To znaczy wiem, że niektóre kobiety mają problemy z puszczaniem pawia i to zupełnie na trzeźwo. No i mają te, jak to się mówi, cyprysy kulinarne. Nie, to nie to słowo. Kaprysy. No właśnie. No niektóre kobiety mają to zawsze. Te kaprysy. I to nawet nie muszą być w ciąży. XD W ogóle mają te wszystkie objawy i zajawy nie będąc w ciąży. Przerąbane. No ich mężowie mają przerąbane. Weź wytrzymaj z taką, która mówi:

– Kotku, mam ochotę na banana. Nie, nie twojego.

Zanim kotek zdąży dojść, do kuchni, ona już mówi:

– Misiaczku, jednak wolę ogóreczka.

Zanim misiaczek wyjmie ogóreczka (z lodóweczki), ona znowu co innego:

– Rybciu, chyba jednak zjadłabym jajka. Nie, nie twoje. Tak, tak, z majonezem. Koniecznie z majonezem.

Zanim rybcia wyjmie jajka a potem jeszcze miód z keczupem, ser z marmoladą, chleb z dżemem, mielone z brzoskwiniami, kiwi z sosem barbekju, bakłażana w cieście, cukinię z truskawkami, jogurt z ryżem, kartofle z nutellą, ananasy z chrzanem, czekoladę z solą i tysiąc innych potraw dla debili, jego bejbi i tak się rozmyśli. Albo zaśnie. I teraz pomyślcie – jak ciężko jest z taką kobietą wytrzymać. Czujecie to? Mocno i na serio? To teraz pomyślcie, że taka kobieta na dodatek jest nauczycielką matematyki! Jprd. Albo fizyki! Ogarniacie…? 😛

No więc, mówiliśmy o tym, że anglistki są jakieś bardziej płodne czy coś. Albo więcej tych no, jajeczek, produkuje ich organizm. Albo wyższej jakości. No jak te jajka wiecie, z wolnego wybiegu. Eko i bez konserwantów. Bez przemocy. Kury latają po podwórku gdzie chcą i jedzą eko żywność. (nie sugeruję tutaj absolutnie, że anglistki też latają po podwórku i jedzą eko żywność…) 😀  Albo mają sprawniejsze i bardziej drożne jajowody. Może gdy mózg takiej kobiety mówiącej dużo po angielsku odbiera dużo bodźców słuchowych to jego przysadka produkuje więcej prolaktyny? A może też więcej folikulostymuliny? (ale ładne słowo, co nie? Wyguglowałem sobie. Wcale nie musiałem wychodzić z domu i iść na lekcję biologii…) no może być też tak, i to jest bardzo prawdopodobne, że skoro kobieta jest anglistką i dużo używa tego języka, to jej partner też odbiera takie bodźce słuchowe i jego mózg też. A więc może u niego następuję nadprodukcja dehydroepiandrosteronu (aż musiałem kurde zrobić ‘kopiuj wklej’ żeby takie słowo bezbłędnie przepisać…) oraz androstendionu. No i jeszcze może zamiast  4-7 mg testosteronu jego jądra produkują przez to 15 mg dziennie. I wtedy on jest bardziej aktywny seksualnie no i koniec końców jego rybka-anglistka zachodzi. W ciążę of course.

Wracając do tematu. Skoro filolożki (nie mylić z ‘filoloszkami’, czyli takimi loszkami, które miłuja siebie nawzajem, od greckiego φιλο  [fileo]=miłość) są płodniejsze (lub ich partnerzy) i częściej zachodzą (w ciąże i inne dziwne miejsca), to częściej biorą urlopy macierzyńskie, tacierzyńskie itepe no i koniec końców lekcji jest mniej.

Inną sprawą jest totalny brak sprawdzania umiejętności nauczycieli zatrudnianych w szkołach do nauki języków obcych. Przynoszą kawałek papieru (pisałem o tym na początku bloga) zwany dyplomem. Często dostali go ledwo zaliczając semestry. Bo przecież wystarczy zaliczyć na 3. Dyrektor szkoły nie ma bladego pojęcia, jakie są ich umiejętności nauczania, metodyka, podejście do dzieci, młodzieży. Czy w ogóle lubią dzieci. Dlaczego chcą pracować w szkole? Może przegrali zakład z koleżanką. Może nic innego nie potrafią więc pomyśleli:

– A chu*… pójdę do szkoły. Mam dyplom, jakoś polecę z podręcznikiem i będzie dobrze.

A może ich matka czy ojciec byli nauczycielami i to taka tradycja rodzinna. Zgodnie z zasadą: moja matka dręczyła dzieci, więc ja też będę. (znam takich…)

A już najgorsze jest to, że nikt (no bo niby kto?) nie sprawdza wymowy tych ludzi. Przecież te dzieci, te maluchy, będą przyswajać wymowę od swoich nauczycieli i jeśli ona będzie zrąbana, to prawdopodobnie będą tak mówić do końca życia, jeśli nikt ich nie poprawi. Może taka pani Brzęczysława Z*ebanawymowska nie chodziła na lekcje fonetyki na uniwerku. Albo nie ma słuchu językowego. Albo słownika fonetycznego w domu. Albo nawet komputera. No dobra, może nie ma wi-fi i nie ma jak sobie włączyć i sprawdzić poprawnej wymowy słowa. Ale żeby tak krzywdzić te biedne dzieci i uczyć ich wymowy, na której dźwięk serce człowiekowi pęka, pies chowa się do budy, kot sra na rzadko, krowa wali się w łeb własnym wymionem, słoń rzyga przez trąbę a świnia zatyka uszy grillowanym bekonem? I tylko dżdżownice się uśmiechają bo nie mają uszu.

Reasumując, każdy anglista, germanista, rusycysta, romanista, cysta, glista, chińczysta, słahilista powinien być bardzo dokładnie przebadany i sprawdzony przez jakiegoś profesjonalistę. No ale nawet jeśli jest naprawdę odjazdowy i dobry i kocha dzieci i młodzież i swoja pracę to… system go prawdopodobnie zniszczy. I musi jechać z podręcznika. I musi zamiast uczyć języka przygotowywać do egzaminów. I dopóki będą istniały te idiotyczne egzaminy, nic się nie zmieni. Nic. Totalna du*a. Oh, yeah. Deep s*it.   😛   PS. Sorry za te wszystkie gwiazd*i ale mamy taką wolność w kraju, że muszę.   #schoolsucks

You Might Also Like

Komentarze

DSC_0077

#22 kupa w Islandii, cycki w Dublinie, łysy w Belfaście, LGBT na granicy czyli odjazdowe tripy vol.III XD :P

history1

#24 sucha Jadwiga, hemoroidy czyli po co nam lekcje historii? ;)

Visit Us On Facebook