#9 ciąg dalszy uroczej Ewki, piosenki rosyjskie, Józef Stalin i co zrobił Garus :P
Kurde, fajne to były lekcje. <3 Ewcia pisała tekst na tablicy dziesięć minut, drugie dwadzieścia my przepisywaliśmy mimo, że w szkole było ksero (wydawaliśmy dzięki niemu wysokonakładową gazetkę szkolną ‘Kurier Łobuzuf’, o którym wspomnę innym razem) Ot, taka oszczędność. Do dziś obserwuję ją w niektórych szkołach. Ileż czasu zleci, co nie? No więc zostawał kwadrans na śpiewanie. 😛 Ona – gwiazda Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Kołobrzegu, krocząca po parkiecie klasy jak prawdziwa diva, z gustownym szalem, który zamiast, jak to bywa na scenie, powiewać delikatnie wokół jej zgrabnej szyi, okrywał skrzętnie jej biodra, gdyż biedaczka cierpiała na chorobę nerek jakąś i musiała je dogrzewać. My – niczym jej Chór Aleksandrowa, czyli rosyjski akademicki chór Armii Rosyjskiej, który w 1933 roku po raz pierwszy wystąpił przed Józefem Stalinem i tak się wujkowi spodobał, że od tego czasu musiał już zawsze występować na każdej uroczystości. (na pewno tego nie wiedzieliście LOL. Ja też nie.) I tak trwaliśmy w tym rosyjskim uniesieniu (brwi i serc)… Ona śpiewała potupując malutką nóżką, kręciła biodrami i nerkami, przewracała delikatnymi jak płatki rosyjskich róż powiekami niczym motyl na Placu Czerwonym… a my patrzeliśmy w zachwycie nieśmiało próbując śpiewać razem z naszą ukochaną panią. Ach, co to były za chwile…! <3 Nikt wtedy jeszcze w najśmielszych myślach nie przypuszczał, że za rok czy dwa nie będzie już Związku Radzieckiego… 😛 Ale te melodie przetrwają wszystko i zostaną w naszych sercach na zawsze a może nawet 4ever.
Na koniec jeszcze kilka słów na temat tego, co na lekcjach rosyjskiego, oprócz muzyki oczywiście, było najfajniejszego. Najfajniejsze więc było czytanie czytanek (bo czytanki do czytania służą). Część klasy nie znała w ogóle cyrylicy, czyli tych śmiesznie wyglądających symboli przypominających litery alfabetu. Skąd więc mogli wiedzieć, jak przeczytać jakieś słowo? A czytanie czytanek było na ocenę. Więc problem rozwiązywaliśmy w ten sposób, że dobre koleżanki i koledzy, właśnie tacy jak ja :P, pomagali tym, którzy mieli ważniejsze sprawy w życiu, niż nauka cyrylicy. Pisaliśmy delikatnie ołówkiem fonetycznie każde słowo w książce tak, że na przykład taki Garus, największy fan języka rosyjskiego i szkoły w ogóle, po prostu czytał czytankę tak, jakby ona była po polsku. Oczywiście, z polskim akcentem i co chwilę przekręcając jakiś dźwięk. XD Ale na jakąś dwóję zawsze jakoś wystarczyło. Czasem nawet lepiej. Ale zdarzało się i tak, że z jakiegoś powodu Garus nie zdążył poprosić nikogo o fonetyczne napisanie czytanki. Z czasem też inteligentna Ewcia się wycwaniła i dawała do czytania swój egzemplarz podręcznika (nie raz udało się go podmienić i tak…) Jeśli jednak z podmiany nic nie wyszło a Garus miał wyjątkowo dobry humor (bo dobry to miał zawsze), wtedy to dopiero zaczynał się cyrk! Pamiętam te epickie chwile do dziś. Przez klase przelatywały takie salwy śmiechu, że gdyby wszyscy zaczęli sikać ze śmiechu, utopilibyśmy się we własnym moczu. Bez kitu. Oto mały przykładzik:
– Garus (to oczywiście jego pseudonim), czy mógłbyś przeczytać tę czytankę?
– Oczywiście, proszę pani. Już czytam: ‘Była sobie raz Zosia, która miała kotka. I pewnego dnia ten kotek wlazł na Zosi płotek i…’
– Tam nie jest tak napisane – odpowiedziała Ewa.
– No jak to nie, proszę pani, czy ja bym panią kiedykolwiek oszukał? – bronił się Garus.
– No oczywiście, że tam nie jest tak napisane – kontynuowała Ewka.
– No proszę zobaczyć – przekonywał Garus pokazując swoją kopię książki, w której faktycznie miał tak napisane ołówkiem.
Prawdopodobnie ktoś biedakowi zrobił kawał. 😀 Ale miał takie dni, że i bez kawału po prostu wymyślał jakąś głupią historyjkę i opowiadał ją na żywo jako ‘czytanie czytanki’. Miazga, po prostu miazga.
Teraz już wiecie, z kim kojarzą mi się zawsze nożyce i opowiadania o kotku. I skąd znam takie piękne rosyjskie piosenki. Wszystko dzięki kochanej Ewce, która może jako pierwsza obudziła we mnie pasję do języków obcych (jeśli rosyjski można uznać za język obcy – przecież on jakby nasz ojczysty był…) Na sam koniec jeszcze jedna wielka zaleta Ewki – była mała malutka maleńka. Czy już Wam wcześniej wspominałem, że lubię małe dziewczyny? Moja pierwsza i ostatnia dziewczyna były bardzo małe, takie XS-ki. Ta ostatnia nawet wciąż jest. To znaczy i moją dziewczyną (teraz nazywa się żona), i taka mała. Nic cholery nie urosły. Ewka też, bo widuję ją czasem tu i ówdzie i w myślach sobie nucę:
‘Rascwietali jabłoni i gruszi,
Patliły tumany nad riekoj…’ <3 😛