#30 matematyczka Wiesia c.d., sens podręczników oraz kilkutonowy plecak szkolny :]
Btw, nie zastanawialiście się kiedyś, że matematycy wpisując uczniowi jedynkę powinni zapisywać ją w sposób matematyczny, czyli np. tak: πzda? Od razu byłoby weselej takiemu nieszczęśnikowi, który zawalił sprawdzian czyli go sπerdolił. To tylko taka mała dygresja. 😛
Wiesława lubiła więc pytać przy tablicy i to wcale nie jak się czujesz. Dawała ci jakieś zadanie, które podobno tłumaczyła na poprzedniej lekcji i wymagała, byś doszedł. Do wyniku, rzecz jasna. I to bez jakichś szczególnych doznań. Przynajmniej jeśli chodzi o mnie czy o moich kumpli. Bo zauważyłem, że jak nasza pani dochodziła, to było to dla niej naprawdę przyjemne uczucie. Nie no serio. Zapominała wtedy o całym Bożym świecie, jej skóra robiła się taka jakaś czerwonawa, czuć było wyraźnie szybszy oddech. ( ͡° ͜ʖ ͡°) Mrrr… I chyba to było to, co w matematyce naprawdę mi się podobało: te emocje, gdy się doszło! Ta radość, gdy po tylu minutach poszukiwań, rozkmin, grzania bani dochodziło się. Do wyniku. I gdy wynik ten zgadzał się z tym ze zbioru zadań. Ale powtarzam, mało kto przeżywał przy tablicy takie chwile oprócz naszej pani. Może jeszcze ze dwie, trzy dziewczyny. Nie wiem do dziś dlaczego ale dziewczynom zawsze było łatwiej dochodzić przy tablicy, niż chłopakom. I jakoś bardziej je to wszystko jarało. Może dlatego, że chłopacy nie podniecają się byle tam zadaniem matematycznym i wolą inne stymulanty…?
Wszystko byłoby naprawdę pięknie i bjutiful, gdyby nasza Wiesia naprawdę tłumaczyła te zadania tak, że wszyscy byśmy je rozumieli. Lub przynajmniej większość klasy. I ona była święcie przekonana, że tak właśnie było. Starała się kobieta , czasem wręcz wychodziła z siebie. Zdzierała biedaczka gardło, nadwyrężała stawy machając tymi swoimi malutkimi łapkami w lewo i w prawo, wyglądając jak mały pingwinek jarający się na widok rybki, wysuszała skórę swych alabastrowych dłoni pyłem od kredy (nie było wtedy jeszcze tych fajnych markerów) zapisując kolejne dziesiątki cyfr: wszystko po to, byśmy rozumieli. Czasem się udało, zwykle nie.
Niektóre tematy były dla mnie niepojęte jak to, skąd dochodzi ten dziwny przerywany i mega wkurzający dźwięk w mojej kuchni pewnego poranka, gdy moja ukochana żona postanowiła z zimną krwią zostawić mnie z dziećmi samego na pewną śmierć. Budzę się bladym świtem około dziewiątej rano i słyszę:
– Beep, beep, beep, beep, beep, beep…
Fajnie, znowu ktoś nie słyszy swojego budzika – pomyślałem. No i czekam jak głupi. Dwie minuty, pięć, dwanaście. Nic. Ni cholery. Nikt się nie rusza. Nikt nie wyłącza tego cholernego budzika. Jak można tak twardo spać, żeby nie słyszeć napierdzielającego budzika?! No nic, co miałem zrobić? Musiałem w końcu zwlec swe zwłoki z łóżka bo ile można wytrzymać takie beep-beep-beep… ? Łażę po domu próbując zlokalizować źródło tego irytującego hałasu. Po chwili spotykam Jacha, mojego syna:
– Tata, to chyba dochodzi z piekarnika. – rzuca ciesząc się, że mógł pomóc.
– Faktycznie, nie pomyślałem o tym. – odpowiadam z wdzięcznością.
Alleluja! Skoro znamy już źródło, to teraz pozostało tylko wyłączyć to cholerstwo i amen. No to zaczynam pełen optymizmu. Kręcę jednym pokrętłem: nic. Kręcę drugim: nic. Wciskam pierwszy przycisk: nic. Wciskam drugi: nic. Kręcę wciskając jednocześnie: nic. Próbuję dwa miliony różnych kombinacji: nic. Czarna du*a. Albo biała. Nie wiem co lepiej brzmi i pasuje do sytuacji.
– Zaraz mnie szlag trafi i odwiozą mnie do Tworek! – mówię do Fanty, mojego psa, bo Jachu już poszedł do szkoły. Fanta gapi się na mnie jak na debila.
– No i co się tak patrzysz, jakbym ci matkę zabił…? Lepiej byś pomogła a nie… Bi*ch.
Suka chyba nie ogarnęła o co mi chodzi bo zamiast pomóc mlasnęła jęzorem. Może głupia pomyślała, że jej w tym piekarniku coś na obiad upiekę. Jakąś serdelę czy coś. Co za naiwniaczka.
Prawie już zrezygnowany postanawiam zadzwonić do Lucy. Wiem, że to kompromitujące ale czy miałem inne wyjście? Ciekawe jak długo wytrzymalibyście z takim ciągłym buczeniem roznoszącym się po całym domu? Gdy zadzwoniłem do żony, napierdzielało już od około godziny.
– Lucy, help! Nie wiem jak wyłączyć budzik w piekarniku… Co? … Kto go włączył…? Nie mam pojęcia… Tylko mi powiedz, jak to badziewie wyłączyć plizzz…
Dokładnie stosuję się do udzielonych przez Lucy wskazówek i nic. Po prostu du*a. Jak napierdzielało, tak napierdziela. W mordę jeża i jeszcze nie wiadomo co. OK. Dochodzę do takiego stanu umysłu, który z powodu mojej bezsilności pozwala mi pogodzić się z rzeczywistością. Myślę sobie, co mogę zrobić, by tego gó*na nie słyszeć? Przychodzi mi do głowy tylko jeden pomysł: zapodać muzę tak głośną, że to piszczenie zagłuszy. Tak też zrobiłem. Głośna muza zagłuszy każdy nieprzyjemny dźwięk w domu, pamiętajcie! XD Za jakiś czas wszedłem do kuchni by włożyć talerz do zmywarki. Otwieram ją i… ALLELUJA i HOSANNA NA WYSOKOŚCI! No nie wierzę. Przestało. Ot, tak. Czyli że to jednak nie był ani budzik, ani piekarnik. No, kto normalny wpadłby, że to zwyczajna zmywarka? No kto…? Że co? Że niby każdy…? Nie, no, na pewno nie każdy. 😀 To wydarzenie przynajmniej nauczyło mnie, że jeśli coś w domu pika, to prawdopodobnie jest to gotowa do wyładowania zmywarka. 😀
Wracając do Wiesławy: a więc czasem udało się jej dość dobrze wytłumaczyć jakieś zagadnienie a czasem kompletnie nie. Wiadomo, że największe matematyczne mózgi oraz ci, którzy byli wyjątkowo skupieni i zainteresowani bardziej, niż przeciętnie, łapali wszystko dużo szybciej. Prawda jest jednak taka, że było ich kilku. Bo komu tak naprawdę bardziej zależy na zrozumieniu tematu: uczniowi czy nauczycielowi? Chyba jednak temu drugiemu. Tzn. zależy mu by zrozumiał uczeń bo zakładamy, co wcale nie jest aż takie oczywiste, że sam rozumie. Nie raz nasza Wieśka zakręciła się tak machając kredą przy tablicy, że sama potem nie wiedziała, jak się z tego wszystkiego wykręcić; zresztą nie jest to chyba nic dziwnego, że matematyk rozwiązując jakieś zawiłe zadanie straci wątek i lekko się zagubi. Ma prawo. Każdy ma prawo. Jesteśmy tylko ludźmi.
Przy okazji: pamiętajcie, że matematycy nie piją alkoholu tylko zamieniają procenty na promile. No i chętniej od innych nauczycieli się dzielą. Szczególnie kobiety. Dzielą. Łoże. Taki tam suchar.
No i jak taki nauczyciel ma pracować gdy większość klasy nic nie czai? 😛 No, powiedzcie sami. Przecież trzeba realizować podręcznik. I albo poświęci kilka lekcji na dokładne wyjaśnienie i przećwiczenie danego tematu i potem nie zdąży zrealizować programu przeznaczonego na dany rok szkolny, albo będzie mieć wylane i lecieć z programem dzięki czemu wszystko pięknie zrealizuje a jak ktoś jest głupi (lub mniej zdolny, zdolny inaczej czy jest bardziej humanistą), to niech sobie weźmie korki i tyle.
Mówiąc o podręcznikach. Komu tak naprawdę one służą i czy serio są niezbędne? Na pewno niektóre są dobre a niektóre do du*y. Tylko chodzi o to, że często uczeń kupuje podręcznik we wrześniu i w ciągu roku szkolnego przerobi z niego kilka kartek. Bywa tak, że w czerwcu wygląda on jak nowy, bo albo nauczyciel nie nalegał na jego przynoszenie i sam o nim zapomniał (no, zdarza się…), albo realizował większość programu z materiałów własnych uważając je za ciekawsze (spoko pomysł tylko po co wtedy kupować ten podręcznik?).
Czy jest sens kupowania podręcznika tylko po to, by go mieć? Nie kwestionuję tu wcale i absolutnie zysków osiąganych przez wydawnictwa, bo przecież każdy chce zarobić. No i zdarzają się naprawdę interesujące podręczniki, z których uczniowie korzystają z wielką chęcią i radością (osobiście jeszcze takiego nie widziałem na oczy ale przecież z tego powodu nie można tracić wiary, że gdzieś taki istnieje). Najgorsze jest to, że nawet, jeśli się z tego podręcznika nie korzysta, uczeń jest zobowiązany do jego noszenia (nie zawsze ale zwykle). Nie masz książki? Pała! To nic, że w ogóle nie jest potrzebna i że jest ciekawa, jak życie seksualne porostów i że waży dwa kilo. Nauczyciel włożył dużo pracy w wybranie właściwego podręcznika i teraz trzeba go nosić i tyle. No i autor również się napracował więc należy mu się szacunek. 😛
A teraz pomyślcie ile jest takich nieszczęsnych podręczników, które uczeń musi codziennie wlec ze sobą do szkoły w plecaku. I już nieważne, czy z nich korzysta, czy nie. Czy są przydatne i interesujące, czy do bani. Ważne, ile ta cała makulatura waży. Do tego drugie śniadanie czyli jakaś kanapka z kiełbasą i majonezem, jogurt, jabłko, banan lub cukinia czy bakłażan, butelka wody mineralnej lub jakiegoś słodzonego gazowanego świństwa, paczuszka ciperków (nieobowiązkowa). Co większe głodomory zabierają jeszcze mielonego klopsa, kotlet schabowy lub pierś z kurczaka, polędwiczkę, pączusia z dżemem i bigos w słoiku. No i czasem worek na w-f z trampkami, spodenkami, koszulką, czepkiem na basen i gaciami na zmianę. Wszystko to razem może ważyć więcej, niż akwarium z ciężarną świnką morską czy pies rasy golden retriever albo udo pani wychowawczyni, czyli kilkanaście kilogramów! Podnosiliście kiedyś plecak takiego ucznia? Polecam serdecznie. I koniecznie przejdźcie się z nim przynajmniej kilka metrów. Zobaczycie, jak będzie fajnie. Normalnie czysta przyjemność tak sobie spacerować kilometr czy dwa. I to dwa razy dziennie. Petarda. Dla ciała (=kręgosłupa) i ducha. Myślę, że rzuciwszy z dużą siłą takim plecakiem w małe dziecko (lub większe lecz nieco wątłe) można by je serio zabić. Albo poważnie uszkodzić. Na przykład złamać nos. A wystarczy zostawić te bestsellery w szkolnej szafce a jeśli szkoła jest tak uboga, że nie ma szafek, to na byle jakiej półce w klasie. Że co? Że uczeń nie będzie miał z czego się uczyć czy odrobić pracy domowej? No i bardzo dobrze! W domu ma spokojnie zjeść obiad, odpocząć po szkole i posłuchać muzyki. A potem obejrzeć fajny film, po którym mógłby poczytać ciekawą książkę. I wyjść do maka na fryty oraz czizburgera. Albo na kapuczino. A jeśli nawet miałby się uczyć wiedzy zawartej w tych ekscytujących i dających gęsią skórkę podręcznikach, to serio cały ten materiał i to dziesięć razy bogatszy bez problemu znajdzie w Internecie, więc luz. 😛 c d n